wtorek, 26 kwietnia 2011

NAJLEPSZE CZY ULUBIONE KOMEDIE (Angielsko języcze w każdym razie)

Oto lista moich ulubionych Angielskojęzycznych (angielskie bądź amerykańskie), a dokładniej tych na których zawsze najbardziej zwijam się ze śmiechu. Jaki sens robić takie listy? A bo jak nie widzieliście którejś to może was zaintryguje, zobaczycie i będziecie mi tak wdzięczni, że oddacie mi wszystkie swoje pieniądze... albo przynajmniej poślecie serdeczny uśmiech.
Zresztą nie marnujmy więcej czasu...


10. „Cannibal! The Musical” (Trey Parker)
Ze wszystkich rzeczy które twórcy South Parku zrobili... Najlepszy był South Park. Ale ten film ten film to takie ich drugie najlepsze. Oto wzięli prawdziwą, pełną tragedii historię Alfreda Packera – poszukiwacza złota skazanego na powieszenia za kani balizm na swoich kompanach - i zrobili z niej wesołkowaty musical – aby coś takie wypaliło trzeba mieć talent! Numery muzyczne są rozkosznie prześmiewcze (z jednej strony ociekają celową infantylnością z drugiej piosenki same w sobie są całkiem fajne i chwytliwe), niski budżet tylko pomaga humorowi (np. wszystkich Indian grają Japończycy) i  film promieniuje faktem, że wszyscy którzy go robili bawili się doskonale.

Cóż można dodać? Shpadoinkle!!!! (dla tych co znają film... choć jedni widzieli i jeszcze nie załapali..)

9.  Clerks (Kevin Smith)
Jak pisałem w mojej rozprawce o Timie Burtonie – nie lubię filmów o szarym życiu, bo rzadko kiedy trafiają mi w gusta. Ten film to jeden z wyjątków... Pogaduszki bohaterów tak przypominają te które miewam z kumplami, że humor jest wręcz swojski.  Znów nie umiem tego wyrazić ale fakt, że wszystko dzieje się w jednym miejscu dodaje wszystkiemu klimatu – niby tylko malutki pawilon sklepów, a jednak tworzy się w nim fajny, unikatowy światek.
Także – z całym szacunkiem do Smitha, to film który zrobił nim nabył pewnego manieryzmu którym nieco razi w swoich późniejszych produkcjach, choć prawdę mówiąc sequel „Clerks 2” także trafił mi w gusta, podobnie jak krótki metraż „The Fllaing Car” (kręcący się wokół tych samych bohaterów) i serial animowany który powstał na podstawie filmu. 

Najlepszy film o „szarym życiu” jaki znam i nigdy nie było tak barwne...
8.  Arszenik i Stare koronki/Arsenic and the old lace (Frank Carpa)
Wiem, że film jest na podstawie sztuki teatralnej itd. ale tylko w ekranowej formie widziałem tę historię i tak ją pokochałem.  Ot, bohater po swoim ślubie udaje się do cioć które są jego najbliższą (prawie jedyną) rodzinną... tylko po to by odkryć, że jako hobby (ze stoickim spokojem) spędzają czas podając herbatę z arszenikiem gościom... i nic nie dodam, bo wszystko doskonale się nakręca coraz bardziej i bardziej.  Humor jest rozkosznie makabryczny... to na swój sposób to taka Rodzinna Addamsów  bez elementów paranormalnych, a ponieważ akcja dzieje się w czasie rzeczywistym i jednym miejscu (no 90% historii w każdym razie) dodaje to wszystkiemu doskonałej dynamiki.

Jeśli macie ochotę popluskać się w czarnym humorze ten film to naprawdę przyjemna kąpiel...
7. Kacza Zupa/Duck Soup (Leo McCarey... i Bracia Marx)
Już rozpisywałem się o tym filmie w innym temacie – wyborna komedia o pewnym nowo obranym dyktatorze, której treść ciężko streścić  - to po prostu seria incydentów które się nakręcają dając upust mrowiu przekomicznych momentów prowadząc do przepełnionego wariactwem klimaksu. Niby jak inne filmy Marksów ale jednocześnie kompletnie inna i unikatowa (nawet Zeppo ma zabawne momenty) Kilka żartów się zestarzało... nie ze względu na ich kontekst, ale choć nowatorskie gdy powstał ten film były później w kółko i w kółko i w kółko powielane. Jednocześnie sporo gagów, które pomimo wieku filmu były zadziwiająco nieprzewidywalne.
Cóż dodać?
„HONK! HONK!” ~ Harpo Marx
6. Meet the Feebles (Peter Jackson)
Kto by przypuszczał, że mój ulubiony film Jacksona to nie ten który ma milionowe efekty specjalne, a jest w całości zrobiony w całości dzięki kukiełek.  Całość jest parodią Muppet Show w której mamy wszystko – od seksu i ćpania, po choroby i intrygi gangsterskie. Nie trzeba być wielkim fanem „Muppet Showu” czy „Ulicy Sezamkowej” by raz dwa załapać język z którego naśmiewają się twórcy. Jest dziwna nutka ponurości w atmosferze która wzbogaca urok tej dobijającej opowieści, a i także w samym wyglądzie tych kukiełek jest coś dziwnie... mhhh... Upiornego?
Film posiada też pewien świetny numer muzyczny (choć przez kliknięciem linka poniżej ostrzegam, że naprawdę zabawny jest dopiero w kontekście całość) :

5. Monthy Python i Św. Grall/ Monthy Python and the Holly Grail (No... Monthy Pythoni)
To komedia którą naprawdę docenia się przy entym oglądaniu, bo jest tak ociekająca absurdalnym humorem, nieprzewidywalnością i popie... porąbanymi momentami, że zaśmiewającemu się człowieku przy seansie ucieka sporo żartów. Nie wiem też jak to określić, ale naprawdę mocne momenty są tam mocne, że zapomina się o tych słabszych, że gdy się ogląda to ponownie widz kompletnie ich nie pamięta dzięki czemu są jeszcze mocniejsze i bardziej zaskakujące. 
Ba! Na DVD jako dodatek są napisy dla ludzik którzy nie lubią tego filmu i przez cały seans w dole idą napisy z Szekspirowskiego „Henryka IV  część 2”.
Wczoraj oglądałem to znowu i znowu śmiałem się z kompletnie innych gagów niż wcześniejszym razem jednocześnie chichotając z tych wcześniejszych. Historia Lancelota to mój ulubiony fragment film, ale hej – nie zapominajmy o najbardziej cytowanej sekwencji :

4.  Być albo nie być/To be or not to be (i Ernst Lubsch i Mel Brooks)
Akcja dzieje się w Polsce w okresie II wojny światowej, jednak nie ma tu mowy o dzielnych Amerykanach czy Anglikach którzy śpieszą nam z pomocą.  Nie, nie. Tu opowieść skupia się na naszych rodakach a konkretnie pewnie trupie aktorskiej, którzy dowiadując się o zdrajcy mającemu przekazać Nazistą pewne ważne informacje na temat ruchu oporu postanawiają wziąć sprawy we własne ręce. Na boku miłość, zdrada i...
... Co ciekawe film posiada remake który – o biały kruku – jest równie dobry jak oryginał. Sceny bezpośrednio wzięte z oryginału raz wypadają równie dobrze, raz słabiej jednak reżyser (Mel Brooks) odwalił kawał dobrej roboty  urozmaicając całość nowymi motywami, dzięki czemu film ogląda się dobrze w obu wersjach.
Strasznie miło zobaczyć film o swoim kraju i rodakach w wykonaniu Amerykanów który pozostawia bardzo miłe uczucie,  a i istnieje też „POLSKA WERSJA” filmu która różni się tylko tym, że dodano jej introdukcję w wykonaniu Kazimierza Rudzika.  Na swój sposób to takie Polskie „Allo’ Allo”...
No  i hej! Jak świetnie zobaczyć scenę Mela Brooksa nawijającego i śpiewającego po Polsku... No prawie :
P.S.
No mogliby się postarać i dać wszystkie napisy na plakatach ect. w Scenach w Polsce... PO POLSKU ale już nie bądźmy wymagający.


3. Żywot Briana/Life of Brain (też Monthy Python)
Ten film trzyma humorystycznie równie silny poziom co powyższy film Pythonów jednak doceniam go nieco bardziej z dwóch powodów :
1. Całość nie jest po prostu absurdalnie zwariowana ale kręci się wokół konkretnej satyry i historii, dzięki czemu jest o wiele silniejsza.
2.  To komedia satyryzująca ŻYCIE JEZUSA która dla mnie jako praktykującego Katolika NIE JEST ani trochę ofensywna!!!!
Będę szczery oglądałem ten film z nastawieniem – pierwszy niesmaczny/ofensywny żart i to wyłączam i nie tylko nie miałem najmniejszego momentu wzdrygnięcia, ale zwijałem się ze śmiechu na każdym gagu. Zrobić film który atakuje Kościół i Biblię może zrobić każdy głupi, ale zrobić film o tej tematyce by nie był ofensywny? TO MOI PAŃSTWO TO PRAWDZIWY GENIUSZ! Filmowi bliżej do pro-religijnego niż anty, a twórcy nie naśmiewa się z Jezusa (on jest pokazany z stuprocentową godnością) tylko satyryzuje jego wyznawców i nadinterpretacje. Ba! Sporo tu żartów aby wyłapać TRZEBA znać Biblię. Zresztą jest tu też mrowie humoru które nie mają z tematyką Nowo Testamentalną nic wspólnego a bardziej satyryzują epokę samą w sobie, a jak w Św. Grallu jest też morze absurdu.
 Rzecz jasna, jak ktoś jest bardziej wrażliwy to zrozumiałe, że pewne momenty będą dla niego ciężkie do przełknięcia, ale cóż rzec?
Always Look on the bright side of life...


2.  Płonące Siodła/Blazing Saddles (Mel Brooks)
Ten film chyba nigdy mi się nie znudzi. Całość jest pastiszem Westernów, ale prawda jest taka, że można mieć minimalną wiedzę o tym gatunku i uśmiać się tym filmem do łez. Ot pewien czarnoskóry jegomość zostaje szeryfem w pewnym jakże rasistowsko nastawionym miasteczku... Samo w sobie mogłoby to doprowadzić do mrowia zabawnych incydentów i niezręcznych sytuacji jednak by wszystko podbić każda postać jest tu do bólu przesadna w tym kogo gra : główny bohater jest przesadnie idealny, główny antagonista groteskowo diaboliczny ect.  a ostatnie 15 minut jest tak obłędne, że na samą myśl chce mi się zacząć turlać się ze śmiechu.
To także film który ma scenę gdzie – w jednym ujęciu – koleś policzkuje KONIA i ten wywala się razem z jeźdźcem. Dosyć powiedziane?



1.  Batman Ten z lat 60’siątych  ADAMEM WESTEM!!!! (Leslie H. Martinson)
NIE MAM BLADEGO POJĘCIA JAKA BYŁA INTENCJA AUTORÓW TEGO DZIEŁA! Nie wiem czy kręcili to z myślą, że robią prawdziwy film superbohaterski – jak na ówczesne  standardy – czy też mieli 100% pojęcie co takiego tworzą…. Jakiekolwiek intencje dziś film prezentuje się po prostu jako genialny pasisz... i niedawno  zdałem sobie sprawę, że nie jestem wstanie obejrzeć choć pięciu minut tego bez donośnych salw śmiechu.
WSZYSTKO W TYM FILMIE JEST DOBIJAJĄCE W POZYTYWNY SPOSÓB : To jak Adam West poważnie gra swoją rolę mimo głupiutkiego kostiumu, to jak poważnie traktuje go społeczeństwo (Ba! Nie ma w tym świecie dziewczyny która nie leciała by na Robina choć wygląda jeszcze głupiej od Batmana), rozbraja mnie prześmiewcza logika którą operują postacie (np. w pewnym momencie Robin odkrywa, że Catwomen stoi za zbrodnią ponieważ ta miała miejsce na morzu, a morze po angielsku „sea” brzmi jak angielska wymowa litery „C”), co rusz jakieś Bat-gadgety z słynnym BAT-SPREJEM na rekiny na czele i cała masa niezapomnianych momentów jak scena gdzie Batman pędzi z bombą przez miasto dwukrotnie wpadając na (kolejno) – matkę z wózkiem, grupę zakonnic i paradę, aż w końcu  dobiegłszy do portu zdaje sobie sprawę, że w wodzie pluskają się kaczuszki (które ewidentnie są plastikowe z dorobionym „kwa, kwa” z offu) więc dzielnie rusza na drugi koniec miasta...

Istna perełka prześmiewczości, godna pierwszego BAT-miejsca na tej liście..


Pozdrawiam
~Pan Miluś!

piątek, 22 kwietnia 2011

Alleluja!!!


Tak jest kochani! Moje ulubione święto zawitało, a w raz z nim wiosna!!!! Wesołego jajka, mokrego dyngusa, barwnych pisanek, pachnącej święconki, kicających zajączków, Pobożnych baranków, słodziuchnych pisklaczków i wielu, wielu, wielu szerokich uśmiechów!


Serdecznie pozdrawiam i CAŁUSKI!!!
~Pan Miluś

niedziela, 17 kwietnia 2011

Poszukiwany, poszukiwana!

UWAGA! UWAGA! UWAGA!
Stało się - poszukuję rysownika do współpracy przy ukończonym  (choć ciągle szlifowanym) scenariuszu komiksowym 44 strony! Miałem paru zainteresowanych artystów ale jednak nic nie wyszło więc szukam dalej.

Więc jeśli czujesz się na siłach, lub znasz kogoś kogo mógłbyś bądź mogłabyś zainteresować... No, cóż, wiecie jak to idzie! (nie trzeba odzywać się na commentach, wystarczy na maila)

I nie - to nie ma nic wspólnego z Ziomalem - kompletnie inna obsada, kompletnie inne postacie.

Pozdrawiam i z góry dziękuję za uwagę bądź rozwarzenie ;)
~Pan Miluś

środa, 13 kwietnia 2011

Ziomal na wielkim Ekranie... you-tuba

Jak się okazuje pewne rzeczy są ciężkie, a inne lekkie, a oto krótka animacja zgłębiająca tę problematykę. I nie zgadniecie kto gra w głównych rolach...
               

Swoją drogą jak się okazuje nie jest to jego animowany debbiut oto próbna animacja ktorą zrobiłem jakieś 2 lata temu -


Pozdrawiam
~Pan Miluś :)

niedziela, 10 kwietnia 2011

I’TS RECENZJA TIME! – „The Sick Kitten” (1903) Gorge A. Smith

            Hej dzieciaki! W ramach dokuluralnienia świata uznałem, że zajmę się przybliżeniem wam najwybitniejszych dzieł klasycznej kinematografii – Dawno zapomnianych arcydzieł najwybitniejszych sztukmistrzów wielkiego ekranu, Skarbów pionierów tak nowatorskich, że po dziś dzień dzieła ich budzą podziw i wstrzymują dech w piersiach i Tworów geniuszów przed którymi nawet Hitckock i Kuruosawa ściągają z głów swoje kapelusze!

            Oto bowiem na warsztat bierzemy „The Sick Kitten” („Chory Kotek”) Gorge Alberta Smitha z 1903 roku! Smith nie był rzecz jasna żółtodziobem w świecie ruchomych obrazów. Wybitny hipnotyzer i astronom, zdążył już powalić widownie na kolana takimi dziełami jak budzący gęsią skórkę „A hounted Castle” w 1897 i jakże kontrowersyjnym „The Kiss in the Tunnel” dwa lata później. Na  przemyślenie i dopracowanie trwającego raptem 35 sekund przełomu jakim był „The Sick Kitten”  Smith miał całe dwa lata albowiem twór ten był remakem klasycznego już filmu sprzed dwóch lat „The Little doctor”.

 Trzeba to sobie powiedzieć Smith miał jaja! (i to nie tylko dla tego, że był mężczyzną) Oto w erze gdy kino dominowały filmy bogate w nowatorskie efekty specjalne Meliesa i R.W. Paula  postanowił pokazać coś nowego nie podpierając się nieograniczonymi możliwościami jakie serwowała mu technologia. O nie! Choć kino było młode i pozbawione dźwięku, ten człowiek wyszedł naprzeciw urzekając widza intrygującą narracją i łapiącymi za serce protagonistami.

            Oto epicka opowieść o młodej dziewczynie – prawdopodobnie biednej wdowie – ubolewającej nad przymierającym kotem – jak wynika z kontekstu symbolizującym dziecko którego nigdy nie miała. Jaka to dokładnie choroba? Niewiadomo, ale na pewno współczesna medycyna jest kompletnie bezradna. Bezradnie czuje się także widz... To jest do piątej sekundy tego ekranowego przełomu, gdy na scenę wkracza młodociany lekarz! Kim jest? Skąd przybył? Jak się nazywa? Niewiadomo. Zjawia się tajemniczo owiany nutką mistycyzmu, którą potęguje czarny cylinder i płaszcz, które bez dwóch zdań były inspiracją kilka lat później dla Roberta Wiene przy tworzeniu jego filmu „Gabinet Doktora Caligari”, jeśli nie natchnieniem dla całego nurtu Niemieckiego Ekspresjonizmu.

            Podoba mi się jak autor na kilka sposób bawi się tu emocjami widza. Z jednej strony niekwestionowana nadzieja w postaci odważnego medyka, z drugiej enigmatyczny powiew nurtującego pytania : Skąd wiedział o chorobie kota? Wreszcie wszystkiemu dobija kontrowersyjny wydźwięk całej sytuacji, albowiem jak ktoś tak młody może tak śmiało uprawiać zawód lekarza? Zwykły szachraj? Szaleniec? A może... cudotwórca z prawdziwego zdarzenia? Te emocje i pytania muszą jednak ustąpić kolejnemu zwrotowi akcji, gdyż nasz bohater po zbadaniu sprawy nie mówiąc ani słowa oddala się. Łajdak? Tchórz? A może po prostu czując swoją bezradność wobec okrutnych wyzwań losu, udał się na długie rozważania. Być może przy modlitwie? A może... przy butelce?

            Tu pragnę wziąć moment by skupić się na sprytnie umieszczonych przez Smitha detalach, jak chociażby drugi kot kręcący się koło fotela naszej młodej leading lady, czy też moment, gdy uśmiecha się Ona na krótką sekundę, głaszcząc kota, pokazując, że nadzieje, można znaleźć w nawet najmniejszej z duszyczek. Zaiste sam Stanley Kubrick wzruszyłby się tą bogatą symboliką pozostawiającą w cieniu jego "Mechaniczną Pomarańczę" czy "Odysję Kosmiczną".

            Smith nie daje widzowi czekać długo w tym morderczym suspensie! Oto lekarz tryumfalnie powraca (po całych dwóch sekundach nieobecności) z tajemniczym lekiem „FISIK”, który – zapewne w ostatniej sekundzie – zostaje podany tytułowemu bohaterowi i...  CÓŻ TO!? Oto Smith bije na twarze nie tylko swoich poprzedników, ale też przyszłych filmowców jak Griffith, James Cameron czy Kieślowski wysilając swój kunszt wiedzy montażowej jak i wizualnej wyobraźni, łączy długie ujęcie rozgrywającej się akcji, ze zbliżonym ujęciem przyjmującego lek kota, tworząc pierwsze w historii kina zbliżenie postaci w filmie fabularnym!
           
            Szczerze przyznaję, że nie potrafię nawet sobie wyobrazić szoku jaki musiał pojawić się na twarzach widzów, którzy jako pierwsi byli świadkami takiego popisu. Sam zapewne nie byłbym wstanie ogarnąć tego zabiegu mym prostym śmiertelnym umysłem, przez resztę życia kwestionowałbym otaczającą mnie rzeczywistość, to jest do czasu gdy zawstydzony, że sam nigdy nie wymyślę czegoś równie przełomowego popełniłbym samobójstwo rzucając się z mostu. Zaiste Smith był Orsonem Wellesem swojej epoki, choć błaho trochę nawet porównywać mizerny fenomen „Obywatela Kane’a” do BUMU jaki wprowadził „The Sick Kitten”.

            Puentując analizę tej największej opowieści jaką kiedykolwiek została opowiedziana przez człowieka, dziewczyna dziękuje lekarzowi, a ten tryumfuje kłaniając się widzowi (absrudalny akcent, będący wisienką na torcie kreatywności Smitha) i odchodzi w nieznane... Scenarzyści rzecz jasna szanują inteligencję widza nie wyjaśniając czy kot tak naprawdę wyzdrowiał, czy też zatruje się tylko bardziej i zdechnie osiem sekund później, ale na te nurtujące pytanie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie samemu.

            Podsumowując – „The Sick Kitten” jest filmem bardziej niż wybitnym. W pół minuty z hakiem nie tylko zdołał poruszyć mnie bardziej niż „Ojciec Chrzestny”, „Ich noce” i „Casablanca” razem wzięte ale zawarł równie wiele przesłań i metafor, jednocześnie otworzył moje oczy na piękno świata medycyny, wyczulił na problematykę pewnych jednostek i pokazał mi, że na Fellinim i Bergmanie się kino nie kończy. Jesteś wielki Panie Smith!

            Zresztą wiecie co? Nawet choćbym rozpisał się jeszcze trochę nic nie zastąpi zgłębienia uroku „The Sick Kitten” samemu. ENJOY :


Pozdrawiam
~Pan Miluś


P.S.
A tak! I ubiór dziewczynki się zmienia gdy film ma zbliżenie... PIERWSZY MERYTORYCZNY BŁĄD MONTAŻOWY W HISTORII KINA! Co za ryzykant!Co za geniusz!

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Chamstwo w Operze!

Jeden z najbardziej pechowych seansów w jakim miałem okazję uczestniczyć był jakieś trzy lata temu. Udałem się zobaczyć  „Nieznajomych” (zwykle też ich spotykam w kinie ale ci "Nieznajomi
"byli na ekranie, biegali i mordowali) Sam film był taki sobie – początek i zakończenie beznadziejne (bym musiał naspoilerować by wyjaśnić więc tego nie uczynię) środek, gra w kotka i myszkę między bohaterami a psychopatami – świetne! Tu i tam drgnąłem, trochę upiornych akcentów...

Niestety był to seans gdzie ciężko było mi się skupić na filmie bo co kilka minut coś mnie rozpraszało...


·     Najpierw jakaś trójka zaczęła wykłócać się z grupką „ziomków” którzy zajęli ich miejsca. Co prawda wszyscy olali sprawę bo obok był cał wolny rząd, jednak jeden facet wziął sobie to za punkt honoru. Wyszedł, wrócił z panem z obsługi, ten popatrzył na bilet, na siedzenie, popatrzył na ziomki i poszedł sobie....(C.D.N.)
·     W między czasie (film trwał już jakieś dobre 10 minut) dwie „laski”  które dopiero co weszły, stanęły na środku schodów i będąc bezradne w znalezieniu miejsca, zaczęły się po prostu głośno śmiać dosyć długi okres nim jeden Pan je wreszcie opieprzył i usiadły gdzie popadnie – niestety za mną. 
·     Pan z obsługi przybył z kilka razy większym kolegą i pogonili ziomki (C.D.N.)
·      Kolejna Pani dopiero co teraz weszła do kina i szuka miejsca.
·     Jakieś wrzaski i śmiechy w tle. Coś w filmie myślę sobie... NIE! To ziomki wróciły obładowane popcornem, śmieją się i drą i nikt im nie zwraca uwagi... (C.D.N.)
·      Dwie Panie po moich bokach znudzone filmem wyciągnęły jaskrawo świecące komórki i zaczęły w nie stukać.       
·     Podjechał samochód „Jeep” więc ziomki się drą „JEB! JEB! JEB!” a także kilka ambitnych komentarzy typu „Ty, a może zamiast noża łyżkę wyciągnie?”(C.D.N.)
·      Pan za mną uznał, że film jest za mało straszny za swojej dziewczyny i co chwila straszy ją wydając głośne „Buuuuuu.... Buuuuu....”
·     Ziomkom film się znudził i wyszli. Nasiedzieli się może (od powrotu) dwadzieścia minut max...
·      Dwie "młode damy" za mną, które do tej pory spędzały film rzucając pomiędzy piskami głośne komentarze typu „Oh, nie będę mogła przez tydzień zasnąć”, nagle wpadły na pomysł „Ty, zróbmy mu zdjęcie!” (mowa o filmowym Panu psychopacie który jak to w dobrym horrorze pojawia się w małych dawkach raz na jakiś czas)  i teraz trzymają centralnie nad moją głową komórkę i próbując zrobić postaci zdjęcie...

...i jeszcze kilka incydencików których poprostu już nie pamiętam.  Słowem - żal.

Słów mi brakuje jaki poziom potrafiom prezentować poszczególe jednostki w kinie.  Dlaczego przytaczam tę ponurą anegdotkę? Cóż, zawsze komentowałem takie zachowanie „Czy w teatrze czy operze też by się tak zachowywali?” Okazuje się, że tak! Sobotni wieczór, jestem sobie na „Carmnen” w Wielkim – świetne, swoją drogą – i oto gdy na scenę wkracza tytułowa bohaterka jakiś idiota na balkonie musiał krzyknąć coś w rodzaju „Te! A cycków już bardziej się jej wypchać nie dało ?” czemu towarzyszył jakiś równie nieodpowiedni komentarz rozbawionego kolegi obok.
No cholera! - już nie mam na to innego określenia - No Ku....a! 
 


Pozdrawiam
~Pan Miluś

piątek, 1 kwietnia 2011

Ogłoszenia drobne!

A cóż to? NOWY NUMER KAZETY!?
http://kzet.pl/
I w nim moja recenzja kinowego Jeża Jerzego? Nie! Nie może być! A jednak....

Zapraszamy do lektury... a także do innych doskonałych artykułów w tym numerze!

Pozdrawiam
Pan Miluś!