środa, 22 czerwca 2011

Diabli Nadali! (King of the Queens)

Będę szczery. Ostatnio rzadko oglądam telewizję...  bo prawdę mówiąc jest w niej tyle co kot napłakał. Nawet nie mogę sobie przypomnieć kiedy ostatni raz miałem sytuację, gdzie włączyłem telewizor  i leciał jakiś film na widok którego zareagowałem „O, to wygląda ciekawie! Obejrzę to!”, albo przynajmniej „O, to ten film co lubię...” I jeszcze mdli mnie na widok tych wszystkich powtórek. Ile razy TVP SERIALE może puszczać w kółko RANCZO!? Ile WOJNA I POKÓJ może puszczać w kółko DOM!? MEZZO już nie odbieram więc nie dostaję swojej dawki  oper i baletów, ROMANTIKI także nie mam więc nie wiem czy Amanda i Carlos są dalej w związku, nawet na kanałach z kreskówkami jest dosyć ubogo, Disney Chanal wieje pustką, Bumerang (z jakiegoś powodu) także puszcza w kółko to samo, większość nowych „trendi” kreskówek mnie szczerze odrzuca, a te dla najmłodszych które mnie bawią poprzez schizową naturę bądź prześmiewczą opatalogicnzość lecą w porach gdy jak to biedny student wieczorowy wolę sobie pospać.

Kurcze! Jak przy kanał dziecięcych jesteśmy, to zdałem sobie sprawę, że szczerze mówiąc jedyny raz w ciągu ostatnich paru tygodni, gdy coś przyciągnęło moją uwagę to jak leciały... Teletubisie. BEZ JAJ!  Jest w tym serialu coś tak prześmiewczo ogłupiającego, że mnie to bawi  do łez. „Pewnego razu w krainie Teletubisiów Dipsi usiadł, a Lala wstała” oznajmia narrator i przez kolejne pięć minut (dosłownie) nas bohaterowie nie robią na przemian nic innego. Jakoś nie potrafię patrzeć się na to by nie czuć jak brzch trzęsie mi się ze śmiechu. To jak jakiś dziwny pozytywny narkotyk...

Ale odkładając seriale edukacyjne na bok, jeden serial na który z przyjemnością zerkam ilekroć akurat ogląda go Moja Mama, to... Diabli Nadali (The King of the Queens)

Na pozór jest to kolejny sitcom z Comedy Centralu który opiera się na typowych dla tych seriali schematach – Ot, proste z życia wzięte przygody małżeństwa Douga i Carrie (Kevin James, Leah Remini) które musi użerać się z zrzędzącym teściem Arturem (Jerry Stiller), który mieszka w ich piwnicy. On pracuje w firmie przesyłkowej ala UPS, Ona jest sekretarką, a dziadzio wykręca im numery, że boki zrywać. Niby banał, a jednak serial szczerze polubiłem już po pierwszym odcinku jakie dane było mi oglądać. Jak to jest, że akurat ten serial przyprawia mi uśmiech na twarzy, a reszta Comedy Centralowej papki... nie jest jakaś tragicznie zła, ale po prostu nie trafia mi w gusta?

Wydaje mi się, że jest to w dużej mierze zasługa wykreowanych postaci. Nie wnikam w obecną karierę Kevina Jamesa (który z tego co słyszałem zagrał ostatnio w kilku niskolotnych komediach i tylko z nimi się w szerszym gronie kojarzy) ale jego postać w tym serialu jest całkiem zabawna.  „Prawdziwa komedia” jednak zaczyna się ilekroć jest ze swoją lepszą połową. Przyznam szczerze, że większość „sitcomowych żon” to najnudniejsze postacie pod słońce. Nie wiem czy to winna scenarzystów, że po prostu nie umieją pisać zabawnych postaci kobiecych, ale rola żon w sitkomach zwykle ogranicza się do tej która jest zawsze jest tą mądrzejszą, zawsze da dobrą radę i robi za tą „poważną” dając głupkowatemu mężowi pole do popisu. Postać Carrie ma ten plus, że dzięki ironicznej i sarkastycznej naturze jest zabawna sama w sobie (czasami nawet zabawniejsza od Douga), też potrafi walnąć gafę, zbłaźnić się (czasem wręcz wyjść na kompletną idiotkę), mieć swoje dziwactwa bądź grzechy. Nie tylko pasują do siebie, ale uzupełniają się i co najważniejsze – czuć między nimi chemię! W kontraście ze sztampami jakie widuję w innych tworach tego typu notoryczne flirtowanie i przekomarzanie się miedzy Dougiem a Carrie wypada jako całkiem wiarygodne życie romantyczne.  

 Bohaterem który jednak często kradnie cały show jest Artur! To nie tak, że jest jakimś zramolałym złośliwcem (choć nie można mu tych cech odmówić) To typ starego człowieka który jest i trochę zdziecinniały i trochę ekscentryczny i przede wszystkim żyjący w swoim własnym odrealnionym świece. Jednocześnie ma poczucie dumy przez które jak pokracznie by nie interpretował sytuacji, zawsze uprze się na swoje i nie da sobie nic powiedzieć. A zostawić go samego nie można bo jak nie pójdzie wynająć prostytutek bo samotnie nie chce mu się iść samemu do kina, pożyczy sobie firmową furgonetkę zięcia albo po prostu puści cały dom z dymem. Gra aktora jest przekomiczna, a kto miał okazję zajmować się starszą osobą utożsami się od razu i wiele tekścików Artura zrobi się nagle dziwnie znajoma. Chwilami kojarzył mi się nieco z Babką z Kiepskich, jednak tu jego relacje z zięciem i córką są o niebo cieplejsze. Oni budzą sympatię swoją  cierpliwością do poczynań emeryta (to naprawdę typ człowieka, którego z czystym sumieniem można było by oddać do domu spokojnej starości... zresztą dla jego własnego dobra), a Artura mimo bezczelności nie da się nie lubić, tym bardziej, że nigdy nie ma złych intencji. Ba! Wielu odcinkach wykazuje się wręcz godną podziwu dobrodusznością, czasem jest wręcz szlachetniejszy od całej reszty.


Dynamika między trójką postaci dodaje prostym fabułą życia i swego rodzaju wiarygodność w ich świat dzięki czemu odcinki ogląda się niezwykle przyjemnie. Z drugoplanowych bohaterów są jeszcze kumple Douga – Deacon, Spencer i Richii, którzy są ok., jako „dodatki do głównego dania” (zwłaszcza Deacon ma ciekawy wątek w którym rozowdzi się z żoną) i w późniejszych odcinkach przewija się Holly - wiecznie wesolukta dziewczyna, której Doug i Carrie płacom by wyprowadzała Artura na spacery wraz z psami sąsiadów... [ok, to ma sens w kontekście] Znów - nie jest to jakaś powalająca postać ale budzi sympatię, zwłaszcza gdy Artur zmusza ją do kolaboracji szantażując, że sobie coś zrobi bo "jest stary".
Co ciekawe (jak nie dziwne) w pilotowym odcinku z bohaterami mieszka także siostra Carrie, która choć eksponowana w nim jako kluczowa postać, później pojawia się tyle co kot napłakał i ostatecznie znika bez słowa.... do tego stopnia, że wiele sezonów później było nawet zasugerowane, że Carrie jest jedynaczką! Nie lubię takich niekonsekwencji ale mówi się trudno.

Od dni posiadam świeżo wydane w Polsce DVD z pierwszym sezonem serialu i jestem całkiem zadowolony z zakupu. Nie ma tu jakichś dodatków, a menu jest dosyć proste, jednak serial sam w sobie jest warty ceny zestawu (wiele rozbrajających odcinków, z moim ulubionym „Best man”/”Drużba” na czele) , a miło zobaczyć DVD wyzbyte z jakichkolwiek spotów reklamowych które ciągną się w nieskończoność nim dojdzie się wreszcie do samych odcinków.
                                      

Korzystając z okazji i by usatysfakcjonuję fanów Moich Koncików Dubbingowych, wspomnę słów parę o tłumaczeniu.
Lektor, jak lektor i tłumaczenie jak tłumaczenie jest ok. Ba!

Poprawiono pewien błąd który zauważyłem, gdy serial leciał w TV.
Streszczając kontekst – Doug dostał promocję zamiast Deacona choć ten miał lepsze wyniki. Deacon ma obawy, że szef mógł być do niego uprzedzony ponieważ był czarnoskóry, jednak nie mówi tego wprost. Gdy Doug wreszcie domyśla się o co przyjacielowi chodzi oznajmia  „You think it’s a race thing?” co zostało (ostro) błędnie przetłumaczone „To nie wyścig!”, przez co bezsensu jest kolejna kwestia Deacona o tym, że ilekroć takie coś ma miejsce od razu nachodzą tego typu obawy, a do reszty wydaje się wyrwane z kontekstu jest nieco później zdanie Douga gdy oznajmia żonie „Wybrali mnie bo jestem biały”.
W obecnej wersji Doug mówi już poprawnie „Myślisz, że to uprzedzenia rasowe?”

Dziwnostką w poczynaniach tłumacza jest jednak dla mnie tytuł i nie chodzi tu o to, że nie ma nic wspólnego z tym angielskim. Wiadomo „Król Królowych” nie brzmi po polsku chwytliwe, tym bardziej, że słowo „Queens” odnosi się tu do nazwy Nowo Yorskiej dzielnicy w której mieszkają i pracują bohaterowie. Tytuł „Diabli nadali” kojarzy mi się z tytułami typu „Kogiel-mogiel”, „Nie ma mocnych”, „Nigdy w życiu” bądź „Kochaj albo rzuć” czyli tak naprawdę nie mówi nic, a zarazem jest w nim coś wymownego w tym przypadku, czyli komedii sugerującego całą masę nieporozumień i nieżyczliwych bohaterom zwrotów akcji. Szczerze to kupuję i takie tłumaczenie mi nie wadzi, nawet jeśli widniejąca nad słowem „diabli”, na okładce, korona jest teraz kompletnie bez sensu... Ba! Na upartego, można podciągnąć tytuł po fakt, że Doug z zawodu rozwozi przesyłki. (Kapujecie? „Diabli nadali”... No, ale mniejsza...)
Co mi jednak tu wadzi to naprawdę dziwny pomysł, by w prawie każdym odcinku Doug musiał obowiązkowo powiedzieć „Diabli nadali!” w scenie w której jest z jakiegoś powodu załamany bądź wkurzony. Nie wiem czy to coś co dodali dopiero na DVD, bo nie przypominam sobie tego gdy oglądałem serial w telewizji. I tak – występuje to tylko w Polskim lektorze i napisach, w  oryginale Doug nie ma żadnych powiedzonek czy zawołań.  Czy naprawdę uznali, że to takie niezbędne bo widz prędzej czy później zada sobie pytanie „A skąd ten tytuł ??”  
Kolokwialnie sprawę ujmując : Nie czaję...

Mógłbym przyczepić się także do Polskich tytułów niektórych odcinków, które widnieją w Menu, a naprawdę w paru przypadkach nie mogę dojść, co maja wspólnego z fabułą.

Jeden np. ma ty tytuł „Tchórze” i jest o tym, że Artur kupuje Dougowi i Carrie (co tu wiele mówić "obciachowy") samochód na święta. Nie podoba im się ani trochę ale jeżdżą nim by zrobić mu przyjemność, a ostatecznie aby się go pozbyć postanawiają zachęcić kogoś by im go ukradł...
Nie mam bladego pojęcia jak to się ma do tchórzostwa (nie są motywowani lękiem przed Arturem, a  po prostu nie chcą robić mu przykrości), a biorąc pod uwagę za równo fabułę jak i motyw świąteczny mogli wymyśleć całe mrowie innych tytułów do tej historii.

O wiele bardziej dezorientuje mnie odcinek pt. „Złota Rączka”  który w całości jest o tym, że Doug i Carrie próbują na siłę „styknąć” Spencera z koleżanką Carrie. Znów – jak się tytuł ma do fabuły pojecie nie mam i nie pada w nim nic co by mogło jakieś powiązanie sugerować.

Wreszcie jest odcinek „Sądny dzień” w którym Carrie musi udawać, że jest wolna (w sensie nie ma męża) by zabujany niej Policjant odwołał jej mandat... Znów! Nie kapuję! Czy to ma być jakiś kalambur do fabuły? Owszem grożą jej konsekwencje prawne, a z Policjantem udaje się na randkę ale to daleko rzucona aluzja i pewnie gdyby nie zdjęcie nad tytułem długo bym się zastanawiał o który odcinek biega i na stówę bym nie trafił... 

Może się czepiam pierdółek ale łatwo się ich doszukiwać na tle tak wspaniałej całości.
To wszystko moi kochani, na deser dorzucam czołówkę z serialu, której niestety nie ma w pierwszym sezonie. Ot, krótka, acz wprowadzająca świetnie w klimat całości :)

Pozdrawiam
Pan Miluś

niedziela, 12 czerwca 2011

„Dubbingowa rzeźnia” trwa - „Asteriks i Wikingowie” (Asterix and the Vikings) plus „Szeregowiec Dolot” (Valiant)

Po „Simpsonach” sądziłem, że długo minie nim znajdę coś z podobną ilością dziwactw na co mógłbym poświęcić cały artykuł, a tu proszę miła (??) niespodzianka.   
Na początek kilka słów o samym filmie – Jest Ok. Moim zdaniem pod względem humoru jest hen w tyle za „12 Pracami Asteriksa” czy „Asteriks w Brytanii”, względem nich nawet fabułę ma dosyć standardową, a scenarzyści niestety pominęli kilka moich ulubionych żartów/motywów z komiksu który adaptowali. Mimo tego samo w sobie jest całkiem dobry. Jest z czego się pośmiać, z wszystkich Asteriksów definitywnie ma najlepszą animację,  a nawet sceny trzymające w napięciu, smutne czy wątek miłosny zostały dobrze „wyważone” z duchem komiksu (czego nie mogę powiedzieć o „Asteriks w Ameryce” czy aktorskim „Asteriks na Olimpiadzie” gdzie niektóre z zabiegów tego typu wydały się wręcz wciśnięte na siłę  )



Pierwsze kilka razy gdy miałem przyjemność obejrzeć film była to Polska wersja. W kontraście z „Simpsonowi” gdzie nawet nie znając oryginału to co usłyszałem wydało u mnie ostre zażenowanie, tu oglądało się z przyjemnością. Dialogi były zabawne, świetnie znów usłyszeć Mieczysława Morańskiego jako Asteriksa, Wiktora Zborowskiego jako Obeliksa, Ryszarda Nawrockiego jako Panoramiksa (nawet jeśli miał tylko garstkę kwestii), Maciej Sztur świetnie wpasował się do roli Trendiksa (swoją drogą grał nieco podobną postać w „Nowych Szatach Króla”) i bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie... Doda Elektroda która wcieliła się w rolę księżniczki wikingów Abby. Nie jestem jej fanem, ale tu zagrała wyśmienicie. Nawet spolszczeń nie odczułem w takich lawinach co zwykle (mogli sobie darować moment gdy Asteriks mówi „A teraz słowo na niedzielę” ale to pikuś)

Niestety przyrównując z oryginałem film razi dziwnymi „inwencjami” tłumacza... I dla tych ciekawych jak długo szukam nim znajduję błędy do moich analiz, tu wystarczyło spojrzeć na... DOSŁOWNIE PIERWSZĄ SCENĘ DIALOGU W TYM FILMIE :

Wódz Wikingów : It’s allways the same!
We ride and nobody’s there! Are the gods angry with us? (Zawsze to samo. My najeżdżamy i nikogo nie ma! Czy bogowie są na nas źli?)
Pojawia się szaman Kryptograf.
Kryptograf : Here’s the words of the gods : Half of loauf of bread is bether then none.
The elary bird gets the worm (Oto słowa bogów : Pół chleba jest lepsze nic nic. Wczesny ptak dostaje robaka/Nota : to co cytuje to angielskie porzekadła)
Wódz : Cryptograpf, make yourself yousfull for once! (Kryptografie zrobił byś z siebie choć raz pożytek)
Kryptograf : Odyn says... (Odyn mówi...)
I się wywala.

W Polskiej Wersji :
Wódz Wikingów :
No bo wiecznie to samo! My najeżdżamy i nikogo nie ma! No przekleństwo jakieś!
Pojawia się szaman Kryptograf.
Kryptograf : Oto, co mówią o tym bogowie : Lepszy wróbel w garści niż gołąb, co wilka nosił. Kto na zimne dmucha temu bije dzwon!
Wódz : Martwię się Kryptografie. Dlaczego ty tyle pijesz?
Kryptograf : A kto powiedział, że...?
I się wywala.

Kompletnie nie kapuję interwencji tłumacza. Czy scena naprawdę będzie zabawniejsza jak będziemy myśleli, że szaman był podpity? Po za tym teraz kolejne zdanie wodza „Ale dlaczego nigdy nikogo nie udaje się złapać?” (w oryginale „Why do our enemies vanish without a trace?”/”Dlaczego nasi wrogowe zawsze znikają bez śladu”) wydaje się jakby wyrwane z kontekstu. Imię wodza (Timadahaf) swoją drogą nie pada nigdzie w Polskiej wersji, choć nie będę  o to czepliwy bo w oryginale jest też wspomniane chyba tylko raz.

No ale przejdźmy do naszych bohaterów. Do wioski galów przybywa bratanek wodza Trendiks, a następnie rozkręca wioskowe przyjęcie swoją luzacką naturą, w wyniku czego Obeliks zaczyna gadać pseudo-ziomkowym slangiem. Przypadkiem ochlapuje Asteriksa kałużą błota po czym oświadcza :

Obeliks : Hey! Are you in the flow brow? (Hej, czy czujesz falę bracie? //taki slang młodzieżowy)
Asteriks : Ow, yhe. I’m down and dirty brow (O tak jestem w dole i brudny bracie. //także młodzieżowy slang, przy czym dowcip polega na tym, że Asteriks opisuje dosłownie co miało własne miejsce) 

No, cóż, definitywnie żart słowny który wymaga spolszczenia, a film tłumaczy przecież sam pan Wierzbięta, który ma za sobą przetłumaczenie kilku Shreków, Misję Kleopatra i  Madagaskar. Zobaczmy jak genialnie przetłumaczy tę scenę...

Obeliks :  Mega wczuwa, no nie, stary?  
Asteriks : No ba! Nie wiedziałem, że chłopak ma taki talent.

????????
A to skąd się wzięło!? Czy reżyser dubbingu uznał, że w filmie zabrakło momentu w którym Asteriks oficjalnie zaakceptował Trenidksa w gronie swoich przyjaciół więc uznał, że go doda??? Szczerze nie kapuję.
Tłumacz zresztą wydaje od początku modyfikować film na własną modłę i nie mówię tu np. o późniejszej scenie gdzie mieszkańcy wioski i Trendiks wkraczają do obozu Rzymian

Trendiks : Is this where the party is? (Czy to tu będzie impreza?)
Asteriks : Yhe, you can say that (Tak, można tak to nazwać)

Polska wersja :
Trendiks : Czy to na pewno bezpiecznie?
Asteriks : Oh, dla nas to na pewno.

Oto wiele scen później Obeliks zaczyna nucić sobie piosenkę „Pieczone Korale” co jest aluzją do jego kwestii z „Misji Kleopatra”. Mh! Przełączę oryginał angielski (oglądał to na legalnie kupionym DVD by nie było swoją drogą) i co słyszę? Cisza!

Co ciekawe piosenka jest nawet w napisach ale nie ma jej w dialogu (Całość wygląda jeszcze bardziej prześmiewczo gdy ogląda się film w oryginale z napisami)

E! Ale raz to każdy sobie może pozwolić na taki...

Inna scena - Kryptograf dostając choroby morskiej miotuje za burtę. W oryginale cisza, w Polskiej wersji „O, marchewka”.

Inna scena -  Gdy Abba drze się na wikingów „Któregoś dnia kobiety będą miały równe prawa” a Wikingowie odkrzykują „Tak” w Polskiej wersji słychać z offu „Zaraz, bo się pogubiłem...” (nawet nie dam głowy czy to nie jest głos Macieja Sztura którego NIE MA w tej scenie), w oryginale cisza.

I jeszcze ze dwa podobne momenty. Źle to? A bardzo bo tłumacz zamiast – no wiecie – skupić się na tłumaczeniu zabawia się ubarwianiem scenariusza własnymi tworami i później mamy serię dubbingowych niekonsekwencji do których przejdę na moment.

By jednak nie było, że Polski dubbing tylko demonizuję. W Niemieckim dubbingu filmu znalazłem kilka podobnych momentów gdy postać coś mówi, choć nie ma tego w oryginale (np. w scenie w której Olaf ma zabić Trendiksa oznajma z offu„Hasta La vista Baby” ) Zresztą dodatki i zmiany w Asteriksie to pikusie jeśli popatrzę jak niektóre z Europejskich animacji zostały potraktowane w Amerykańskim dubbingu, gdzie na maksa zabawiają się w dorzucanie kwestii z offu i ogłupianie dialogu. „Wielka Bitwa Asteriksa” został wręcz zmasakrowany lawiną tekstów których nawet nie ma w oryginale, podobnie jak Polska animacja „Dawid i Sandy”, która co prawda nie trafiła mi w gusta już w swojej pierwotnej formie, ale w Amerykańskiej wersji tak niesmacznie uinfantylnili wszystko, że to nawet nie jest zabawne.

No ale wróćmy do filmu :
W oryginale gdy Trendiks pokazuje swoją gołębice pocztową wyjaśnia, że nazywa się „SMS” poczym dodaje co jest skrótem od „Short Message Service-ex”. W Polskiej wersji oznajmia „To jest mój gołąb pocztowy – wysyłam nim SMS’y". Imię gołębia zatem nie pada, aż do sceny w drugiej połowie filmu, jednak w Polskim tłumaczeniu zamiast „SMS” Obeliks adresuje gołębia jako „Esemesiks”... co z punktu widzenia uniwersum Asteriksa jest bezsensu bo „iks” mają w imionach tylko mężczyźni, a gołąb to samiczka (!!)

Poturbowany po walce Olaf widząc swojego ojca oznajmia po prostu :
„Hi Dad!”
Proste, acz nic na siłę i adekwatne do sytuacji.
W Polskiej wersji
zaś pada :
„Cześć, Tereska”

 Uh!

A teraz coś co mnie zmasakrowało.
SPOILER! Trendiks żeni się z córką wodza Wikingów i ślub z weselem ma miejsce w wiosce Asteriksa. Vikea (żona wodza wikingów) wręcza prezent Dorominie, żonie wodza Asparanoiksa prezent...
 
Oryginał;
Vikea :
A little gift to our hostes (Mały prezent dla naszych gospodarzy)

P.W. :
Vikea :
A to coś dla matki mojego zięcia.

Dobromina NIE JEST matką Trendiksa!!!!!!! Może spojrzałbym na to jako błąd z cyklu „Tłumacz nie znał komiksu czy wcześniejszych odsłon i nie wiedział, więc się pomylił” (co biorąc pod uwagę, że to nie jest pierwszy Asteriks z którym ma do czynienia uważam za wątpliwie)  ale nawet w kontekście filmu samego w sobie jest jasne, że nie jest jego matką. Ba! Pojawiła się w kilku scenach wcześniej w tym z jednej jasno wynika, że jest żoną wuja Trendiksa. A może "dowcip" miał polegać na tym, że nie było dla niej a się bezczelna pazera rzuciła? Jak tak, ani to czytelne i kompletnie ma się ni jak do oryginału.
Tak czy siak skąd to się wzięło nie mam pojęcia, ale stawiam ten błąd gdzieś obok Irlandzkiego Sknerusa i większości głupot z Simpsonów.

No, ale to już koniec filmu.
SPOILER’ując – wikingowie nauczyli się wreszcie co to takiego strach, w wyniku czego zmieniają się w bandę cykorów. W oryginale wystraszony wódz drze się ze swojego statku :

Wódz : Ow, is it fog?
Ow, I hate fog! I get scared! I want my momy! I don’t want any fog! Mamy! MAMY!!!! (Oh, czy to mgła? Oh, ja nie cierpię mgły! Boję się! Chcę do mojej mamy, nie chcę żadnej mgły! Mamo! MAMO!!!!)


W Polskiej wersji co dziwne pada cały dialog :
Wódz : Telegraf! Teraz twoja wachta! Właź na bocianie gniazdo.
Telegraf : Nie chcę!
Wódz : No właź, no!
Telegraf: Kiedy ja się boję.
Wódz : Właź mówię! Co to? Mgła? Ja się boję mgły! Ja chcę do mamy! Mamusiu! MAMO!

Naprawdę to całe uśmiesznianie sceny na siłę mi się nie podoba. Zabija to oryginalną intencję autora (na swój sposób to brak szacunku) i osobiście bym był zbulwersowany gdybym dowiedział się, że ktoś przeinacza w ten sposób coś czego jestem autorem.

A tak dając trochę bardziej optymistyczny akcent – Chciałem doszukać się jakiś pomyłek/głupot tłumacza w „Szeregowcu Dolocie” (org. Valiant)  i szczerze musze zachwalić Polski dubbing.

Streszczając moje odczucia do filmu samego w sobie, to przyznam się, że pomimo wad budzi moją sympatię. Animacji się nie czepiam bo w porównaniu z Pixarem i Dream Worksem każdy inny produkt wygląda marnie, a choć nie trawię humoru toaletowego kapuję, że to kwestia gustu. Film ma ciekawy pomysł z drugą wojną światową z punktu widzenia zwierzaków, sporo mnie rozbawiło (Weź się nie śmiej z myszy z La Resistance która wymachuje zapałkami i śmieje się chisterycznie ilekroć usłyszy słowo "samotaż") i jest jeden świetnie prezentujący się czarny charakter. Głównym problemem filmu jest niestety tytułowy bohater Franek Dolot, który jest po prostu nudny jak flaki z olejem. Nie ma jakiejś specjalnie porywającej osobowości (ot miły, spokojny chłopak) czy dylematów (jest niski), bardzo rzadko robi sam z siebie coś zabawnego, a zestawiony z grupą o wiele barwniejszych postaci prezentuje się po prostu sztywno. O wiele ciekawiej wypada poboczny wątek postaci Bakiera, który chce uciekać z wojska ale stopniowo uczy się o odpowiedzialności ect. Szkoda, choć mimo braku silnego bohatera (nie w sensie fizycznym, a pod względem osobowości) film i tak prezentuje się całkiem nieźle.

Co naprawdę ożywia jednak film, gdy się go ogląda Polskim dubbingu to Sławomir Pacek który wcielił się w rolę Bakiera. „Warszawski akcent” którym operuje jest po prostu przekomiczny (i pasuje do postaci) i slang którym operuje dodaje trochę swojskości do klimatu II wojny światowej. To samo można zresztą wszystko powiedzieć o wszystkich spolszczeniach. Piosenka o Wandzie co nie chciała Niemca idealnie zostaje wykorzystana, gdy Bakier próbuje przebłagać Nazistowskiego Jastrzębia by go nie zabijał i podoba mi się jak został przerobiony ten dialog :  

– You bird brains are squad F. You know what that means?  (Słuchajcie ptasie móżdżki, jesteście odział F. Wiecie co to znaczy?)
– Squad Fantastic? (Oddział Fantastyczny?)
– I’ve got it! Squad Formidable? (Ja wiem! Odział wspaniały!)
– Philosophical? (Filozoficzny?)
– No! It means you are the fliers of the future... [Dwa gołębie się zderzają] The far future. (Nie! To znaczy, że je
steście lotnikami jutra... Dalekiego jutra)

W P.W. 
– Ej, ptasie móżdżki, jesteście pluton Jot! Wiecie czemu Jot?
– Jot jak „juhu
”?  
– Jot jak „junacy”?
– Jot jak „Jidiota”?
– Nie! Pluton „Jot” bo jesteście lotnikami jutra! [Dwa gołębie się zderzają] A może i pojutrza...


To tyle na dziś
~Pozdrawiam

Pan Miluś

                                       
 

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Disney dubbing!

No, cóż kinówka Simpsonów rozgrzała mnie nieźle i uznałem, że co jakiś czas będę zamieszczał na „Milusiowych Ekstazach” wszystkie gafy dubbingowe jakie przyjdą mi do głowy. Dziś na rzeźnie bierzemy filmy Disneya.

[UWAGA! Teksty tu i tam zawierają mniejsze lub większe SPOILERY dla treści filmów]

Na początek coś z najstarszych klasyk. „Pinokio”!  Lis zastanawia się komu będzie mógł z sprzedać mówiącą kukiełkę, aż nagle spostrzega plakat marionetkarza Stromboliego.

W oryginale
:  
 „Stromboli! Why th
at fat, old, faker would give his... Listen.” (Stromboli! Przecież ten gruby, stary oszust oddałby... Słuchaj!) „

Polska wersja
:
„Już wiem! Stromboli. Ten stary fakir da się na to nabrać!”

„Faker” oznacza oszusta, tu jednak bezsensownie zostało przetłumaczone „Fakir”.
Kurcze pamiętałem podobny przykład gdzie „Maniac”  (wariat) przetłumaczono „Maniaku” , a „You lunatic” (Także „Ty wariacie”) przetłumaczono „Ty lunatyku”  ale nie mogę sobie ich przypomnieć.... Ten pierwszy był na 99% z „Wielkiego Mysiego Detektywa” ale z tego co widzę w obecnej wersji zostało to  poprawione na bardziej sensowne tłumaczenie.


A teraz parę ostrych gaf z „Księżniczki i Żaby  :

Tiana do Pana La Bouff :
„Congratulations on being voted King of Mardi Gras parade”  (Gratuluję Panu bycia wybranym Królem Parady Mardi Gras”)

Polska wersja : „Gratuluję Panu wyboru na króla dzisiejszej pardy”

Jedna pomyłka, a wprowadza nie lada chaos merytoryczny. Po pierwsze napomniana „parada” ma miejsce w filmie nie tego samego dnia lecz... DWA DNI PÓŹNIEJ!  Po drugie, co dziwne przez pierwszą połowę filmu tłumacze kompletnie ignorują wzmianki o „Mardi Gras” mówiąc po prostu „parada”. Fajnie, jednak przez to gdy po gdy 2/3 filmu później Tiana nagle przypomina sobie „No tak! Jeżeli jej ojciec jest królem Mardi Gras...”  Polski widz będzie dosyć pogubiony o czym wygaduje.



 Inny błąd równie drastyczny dla kontekstu opowieści ma miejsce gdy czarownik Voo-Doo Dr. Facilier nachodzi naszego protagonistę księcia Neveena.  Przybliżając problem : Rodzice księcia odcięli go od prawa do tronu (jak i kasy) i obecnie nie ma grosza przy duszy. Jedyne rozwiązane to ożenić się z jakąś bogatą Panią, do czego mu nie śpieszno. Facilier manipuluje go w całkiem sprytny sposób.  Mówi mu, że sprawi, że nie będzie się musiał martwić o pieniądze i obowiązki i będzie miał dużo „zielonego”... To rzecz jasna slang na pieniądze więc nasz próżny bohater się zgadza, a czarownik zamienia go w żabę – Cwane!


W Polskiej wersji...

„Ale wolność to forsa”

//KLEPNIĘCIE W CZOŁO!//

Cały sens polegał na tym, że Neveen MYŚLI, że Facillier mówi o pieniądzach, a tak naprawdę mu chodzi o coś innego. Teraz cały szens sceny szlak trafił!

A teraz mały, choć istotny duperelek w tym konkretnym filmie na który tłumacz nie musiał koniecznie zwrócić uwagę więc jest usprawiedliwiony. Wbrew pozorom Pierwszy film Disneya z czarnoskórą bohaterką w roli głównej nie był wolny od poruszenia wątków rasowych... To się dzieje USA w latach 20’stych, do licha! Niewolnictwo zniesiono, ale Afro-Amerykanie ciągle musieli znosić dużo obelg pod swoimi adresami, nie mówiąc już o tym, że wielu białych prędzej dałoby sobie rękę uciąć nim zaakceptowaliby murzyna w swojej klasie społecznej.
W filmie jest to załatwione subtelnie – Tiana, główna bohaterka jest z „biednej rodzinny” i chce uzbierać kasę by uzbierać na restaurację. Niestety niespodziewanie para sprzedawców oznajmia jej, że pojawił się „inny kupiec” , który tajemniczo nie pojawia się przez cały film... Delikatniej sprawie ujmując : Nie chcą jej sprzedać ponieważ jest czarna. 
Po ich zachowaniu widać, że kręcą, plus dodatkowo pada z lekką pogardą : 

„Which is why a little woman of your "background", would have had her hands full trying to run in a big buissnes like that.
No, your better off where you’re at” (I dlatego mała kobieta twojego "pochodzenia", miałaby zapchane ręce prowadząc taki wielki interes. Rób dalej to co robisz... )
Ale palant! Powyższy fragment wypowiedzi zostaje zresztą powtórzony w późniejszej scenie i  w obu przypadkach Tiana reaguje wyraźnym znieważeniem na twarzy. Ot, skromny akcent który przejdzie koło głowy młodszego widza, który pomyśli, że komentują tylko to, że jest biedna, jednak dla starszego który zna przykre realia historyczne będzie to dodawało nowego dna do konfliktu...

W Polsku tłumaczeniu pada „Dlatego uważam, że dziewczę twojej sytuacji...” co nie ma niestety tego samego wydźwięku, jak i podtekstu rasowego.


W „Piękniej i Bestii”, gdy Bella mówi, że musi iść pomóc ojcu, Le Fou złośliwie komentuje :
„That crazy old loon. He needs the help he can get!” (Ten stuknięty stary wariat! Mu trzeba tyle pomocy ile się da!)



W Polskiej wersji : „On jest szalony! Córka musi mu pomagać!”

Hę!? Od kiedy fakt, że jest się starym niedołężnym człowiekiem, który potrzebuje pomocy swojej córki definiuje kogoś jako wariata!?
No, cóż, ostatecznie mentalność ludzi z miasteczka Belli jest przez cały film niekonsekwentnie dziwna. Uważają czytanie książek za nienormalne, choć w środku miasteczka stoi całkiem pokaźna księgarnia, śluby są aranżowane bez wiedzy Panny młodej i chcą zlinczować faceta bo jednorazowo darł się, że widział „bestię w zamku” (swoją drogą zawsze byłem zdziwiony, czemu nigdy nie wspomniał słowem o gadających przedmiotach. Nie pomogło by to sprawie co prawda, ale przynajmniej byłoby jaśniejsze czemu mają go za wariata)

Ale właśnie! Wróćmy na moment do wątku ślubu w tym filmie. Bella jak to niezależna, silna protagonistka, nie jest zachwycona pomysłem gdy Gaston próbuje wymusić na niej małżeństwo i gdy się już go pozbywa, robi co każda bohaterka Disneya robi, a mianowicie zaczyna śpiewać piosenkę...
 
„Can you imagine? He asked me to marry him. Me the wife of that boorish, brainless... [śpiewa]  “Madame Gaston”, Can’t you just
see it? “Madame Gaston” he’s little wife? Ow, no not me I guarantee it…” (Uwierzycie? Poprosił mnie o rękę! Ja? Żoną tego chamskiego, bezmózgiego... [śpiewa] „Madame Gaston”,  Czy uwierzycie? „Madame Gaston” jego mała żonka. O nie! Nie ja! Gwarantuję wam to...)



W Polskiej wersji zaś...

„Niewiarygodne! On mi się oświadcza! Ja żoną takiego tępaka! Prostaka! [śpiewa] „Madame Gastone”, bezczelny głupiec! „Madame Gastone” okropny typ! O nie! Merci! Cóż to za tupet...”

Nikt nie byłby zadowolony będąc w jej sytuacji, ale tu robi się nie charakterystycznie nieuprzejma wyrażając co myśli o Gastonie... Mało tego! Bella z założenia powinna nie mieć pojęcia o tym „ile jest warta” (w sensie jest piękna ale nie jest tego świadoma), tu śpiewa jakby dobrze wiedziała, że jest nagrodą dla zdobywcy pierwszego miejsca...
Także "mała żonka" którą udaje w trakcie śpiewania piosenki wydaje się teraz kompletnie od czapy. Równie dobrze mogłaby udawać, że wędkuje miało by to tyle samo sensu...


W Mickey bardziej bajkowe święta... (którego Polski tytuł podoba mi się akurat całkiem. Całość jest kontynuacją "Mickey bajkowe święta", więc to spolszczenie jest całkiem zabawnie wykonane)

Sknerus dostaje kobzę na gwiazdkę i szczęśliwy oznajmia :
„It’s what wanted since I was wee lad in the Highlands” (To coś co chciałem od kiedy byłem małym szkrabem w Highlands/ „Highlands” = według definicji wikipedii „górzysty region północnej Szkocji”)

Ale w Polskiej wersji....„To mi będzie przypominać Irlandię mojego dzieciństwa”

!?



Za Chiny nie rozumiem! Sknerus jest Szkotem! Mówi ze szkockim akcentem, ma „Mc” w nazwisku, prezent o który się rozchodzi to kobza, w tle gra szkocka muzyka, w późniejszej scenie zakłada kilt... I jeszcze wprost mówi o Szkocji w dialogu!!! Jak do diabła ktoś mógł się tak walnąć i okrzyknąć go Irlandczykiem!? Nie! Fakt, że Sknerus jest Szkotem nie mógł od tak umknąć tłumaczowi. To musiało być celowe. Zastanawiałem się czy żart miał polegać na tym, że „Irlandia mojego dzieciństwa” to takie wyrażenie, ale nie – pierwszy raz je słyszę na uszy i na Internecie też niczego nie znalazłem.  
Być może taki zabieg miałby sens jakby powiedziała to inna postać, np. Donald („Haha! Pomylił się i wziął wujka za Irlandczyka choć jest stereotypowo-szkocki do bólu”) ale tu tak nie jest. No przykro mi ale to po prostu obrażanie inteligencji widza, tym bardziej w filmie dla dzieci które to tylko zdezorientuje.

Co ciekawe nawet w Polskich napisach pisze „Marzyłem o tym, gdy dorastałem w Szkocji”...


Ale to pikuś z błędem który znalazłem w Nowym Polskim dubbingu „Kaczych Opowieści” (Duck Tales), w odcinku „Master of the Djinni”.

Streszczając zawikłaną fabułę do najważniejszych wątków –Granit Forstant wchodzi w posiadanie magicznej lampy z dżinem który spełnia jego życzenia. Po tym gdy jedno życzenie obraca się przeciw niemu, w gniewie oznajmia „I wish I never found that blasted lamp” (Chciałbym nigdy nie znaleźć tej przeklętej lampy) i dżin myśląc, że to kolejne życzenie cofa czas tylko tym razem Forsant nie znajduje lampy.
W Polskiej wersji oznajmia w gniewie „Niech piekło pochłonie tę głupią lampę”...

CO!? CO!? CO!?
 Jak można było przeoczyć tak oczywisty zabieg!? Czy tłumacz na serio nie załapał o co chodziło? To nie tak, że Forsant ląduje w piekle w kolejnej scenie (choć muszę przyznać byłoby to fajne, acz zajebiście mroczne zakończenie). Szczerze współczuję dzieciakom które to obejrzały i kompletnie zdezorientowały się tym zakończeniem! To nawet nie jest błąd z cyklu „tłumaczowi się nudziło to zmienił sens wypowiedzi by było zabawniej”, to jest po prostu głupie!

Ale by nie było, że doszukuję się tylko pomyłek, oto bardzo ładny przykład przetłumaczonego dialogu, pozornie trudnej do przetłumaczenia sceny z „Dzwonnika z Notre Dame”, gdzie Quasimodo ćwiczy alfabet :

Oryginał :
Frollo :
A.
Quasimodo : Abomination (Abominacja)
F : B?
Q : Blaspehemy (Bluźnierstwo)
F : C?
Q : Contrition. (Skrucha)
F : D?
Q : Damnation.  (Potępienie)
F : E?
Q : Eternal damnation.  (Wieczne potępienie)
F : Good. F?
Q : Festival... (Festyn)
F : (reaguje gniewem) Excuse me? (Przepraszam?/w kontekście „Co takiego?”)
Q : (wystraszony) F... Forgivnes? (Przebaczenie?)  

Polska wersja :
Frollo :
A.
Quasimodo : Abominacja.
F : B?
Q : Bezwstyd.
F : C?
Q : Celibat.
F : D?
Q : Denuncjacja.
F : E?
Q : Ekskomunika.  
F : Dobrze. F?
Q : Festyn.
F : (reaguje gniewem) Co takiego?
Q : (wystraszony) F... Fanatyzm!

Super! I okreśłenia religijne są zachowane (tj. "denuncjacja" akurat jest terminem prawnym, ale pasuje bo Frollo to sędzia) i ostatni tekst jest odpowiednio ironiczny do sytuacji. BRAWA!


To tyle na dziś!

~Wasz Pan Miluś