niedziela, 30 stycznia 2011

Do tej pory widziałem, teraz widzę teoretycznie! ("Teoria Widzenia" ~ Władysław Strzemiński)

              Nie tak dawno obudziłem się pewnego ranka widząc na moim zegarku elektronicznym, że nastała godzina 09:21. W ramach lenistwa – jak to student wieczorówki, który ranki ma wolne – odwróciłem się na drugi bok przysypiając na co najmniej dziesięć minut, a gdy się odwróciłem była godzinna... 08:59! Jak tego dokonałem? Oczywiście pierwszy logiczny i naturalny wniosek był taki, że w trakcie zyskałem fenomenalne boskie moce i mogę dowolnie manipulować rzeczywistością (a co za tym idzie jak wyskoczę przez moje okno na pierwszym piętrze, wzbiję się w powietrze, podlecę do słońca i palnę je by poleciało w przeciwnym kierunku...), jednak ta teoria okazała się niestety uderzająco nietrafiona.
Po prostu : Mój wzrok  - obłudny dziadyga – spłatał mi figla. Zaspane, ledwo uchylone oczęta, tak zmanipulowały mój umysł, że (pomimo wrażenia, że widzę dwadzieścia na dwadzieścia) cyferki ułożyły mi się w kompletnie inne niż miało to miejsce w rzeczywistości.
Ale tak to już jest z tym wynalazkiem!  
Wzrok, jak się domyślam musiał odegrać ważną rolę w życiu Władysława Strzemińskiego. Ów człowiek sztuki, po stworzeniu teorii Unizmu (za co, rzecz jasna jesteśmy mu bardzo wdzięczni), zdecydował się na stworzenie obecnej dziś na mojej półce „Teorii Widzenia”. Choć na pozór, książka ów, wydaje się być kolejnym banalnym wykładem z historii sztuki, tak naprawdę nim nie jest. Wręcz przeciwnie. Czytając odniosłem w pełni wrażenie, że autor z góry zakłada, że trzymający jego lekturę odbiorca, jest już ze światem sztuki za pan brat obeznany – bądź nawet jest profesjonalnym artystą. Wszystko jest tu pokazane z konkretnego punktu widzenia, a mówiąc dokładniej – z punktu widzenia ludzi którzy ją tworzyli. Autor dokładnie analizuje jak zmieniało się podejście artystów, gdy zbiegiem lat przekładali świat których ich otaczał na płótno (bądź kawałek skały, gdzieś w Niaux).
Nie jest to zatem książka o historii sztuki. To książka o historii rozwoju ludzkiego postrzegania świata, z historią sztuki użytej wyłącznie jako tło, oferujące obfite mrowie przykładów. 

            Z drugiej strony dla tego właśnie sztuka starożytna jest dziś cenna, nie prawda? Mam na myśli – bądźmy tu szczerzy – czym rysunki starożytnych Egipcjan różnią się od rysunku dziecka z podstawówki? Mówię rzecz jasna o postaciach – nogi przekrzywione, wszystko uproszczone do bólu i co Oni tak w kółko z tym profilem? Grecy nie lepsi, zresztą Egipcjanie w przeciwieństwie do nich jakieś kolory znali, a nie wszyscy na czarno, no i może tak nieco przestrzeni? Jak sobie gra Achilles z Ajaksem w szachy to jeszcze rozumiem, ale nie jak się Zeus i jego wesoła kompania się naparzają z Kronosem. Mam uwierzyć, że po prostu sobie w rządku stanęli? O tych śmiesznych ludzikach na tkaninie z Bayeuksu nie wspomnę. To nie Da Vinci!  Dziś gdyby ktoś przyszedł do galerii sztuki z rysunkami na takim poziomie wyśmiali by go i wyszydzili (choć jeśli mam coś z całą szczerością wtrącić, to moim zdaniem świat sztuki to w dużej mierze nie myślące obiektywnie „towarzystwo wzajemnej adoracji’, gdzie czyjeś dzieło może być okrzyknięte genialnym, a dwa dni później ktoś przyjdzie z tym samym i zostanie pogardzony)

            Czemu więc te dzieła są wartościowe? Abo zawierają w sobie wartość historyczną. To dzięki nim dowiadujemy się, jak ludzie żyli, ubierali się, jakimi łukami polowali, jakimi samochodami jeździli, co porabiali w wolne popołudnia i jaki był wtedy ideał urody (patrz. Wenus z Willendorf’u), no i przede wszystkim, dzięki nim wiemy, że BYLI i jak daleko sięga nasza historia.
            Strzemiński przedstawia w swoim dziele kolejne zastosowanie dla istnienia historii sztuki, a mianowicie na ich bazie można dokładnie przeanalizować historię ludzkiego wzroku i kształtowania sobie za równo zdolności w postrzeganiu, ale też w kreatywności i zapotrzebowaniach estetycznych! Jakie błahe rysuneczki wystarczyły by zaspokoić ludzi kiedyś, a jakie wybredne wymogi stawiamy sobie dzisiaj. Kiedyś artysta mazną sobie na ścianie dwie kreski i każdy wiedział o co chodzi, dziś wymagamy perspektyw, cieniowań i tym podobnych wynalazków.
        
            Zresztą mniejsza o sztukę, bo im dalej, tym autor pozostawia ją (oczywiście pozostawiając małe rysunkowe wstawki aby to i owo zilustrować), skupiając się już na samym działaniu oka i procesach w mózgu dzięki któremu odbieramy rzeczywistość tak, a nie inaczej. „Konstrukcja i sprawy techniczne” nie ciekawią mnie tak bardzo, tym bardziej, że opisując je Strzemiński wydaje się tracić na lekkości którą miał w pierwszej połowie książki, jednak ostatecznie nie jestem człowiekiem którego interesuje jak nasze ciało działa (ważne, że jest) więc nie jest to ewidentnie coś adresowanego do mnie. 

            Cóż rzec? Wzrok jest, był i najwyraźniej pozostanie, a dzięki Panu Strzemińskiemu wiem o nim teraz nieco więcej (a tak przynajmniej mi się to wydaje). Czy potrzebowałem wiedzieć to wszystko? Nie specjalnie, ale jako artysta – owszem! Zmienia to punkt widzenia (słowa dobrane przypadkowo) i nawet podświadomie człowiek inaczej podchodzi teraz do dalszego tworzenia...

To tyle!

 

~Pan Miluś

1 komentarz: