Natchnięty tą piosenką :
....jakiś czas temu, poczułem ochotę na odświeżenie sobie ksiąg „Tytusa, Romka i A’tomka”. Nie chowałem się co prawda na „Świecie Młodych” ale od małego miałem kilka książeczek (jeszcze moich rodziców) dzięki którym zakochałem się w serii i budzą we mnie ostrą nostalgię.
Nie da się ukryć, że Tytus był produktem swojej epoki i nie chodzi nawet oto, że bez znajomości realiów PRL’u się go nie załapie, a bardziej był czymś co zrodziło się w danej mentalności. Dziś dzieciaki żyją Internetem, mają komórkę i tysiąc kanałów, wtedy miały tylko podwórko i kolegów, więc kompletnie inny wydźwięk miały dla nich opowieści o przygodach trójki chłopaczków (no dwóch i pół powiedzmy) którzy chcą skonstruować sobie samym rakietę , urządzić oddział wojskowy, biorą udział w jakichś (aktualnych wtedy) akcjach społecznych czy po prostu wstępują do harcerstwa. Tak, o ile dawniej harcerstwo budziło podziw i było to „COŚ”, dziś kojarzy się tylko ze sprzedawaniem zniczów i pakowaniem torb w supermarkecie.Jak to ujął kiedyś z żalem kolega który w zastępie spędził swoje – „Kiedyś harcerstwo to był idea, dziś co drugi Harcerz ćpa i chleje...”
Choć Papcio dzielnie tworzył nowe książeczki niestety wypadały w oczach czytelników coraz marniej. Moim zdaniem nie jest tak źle. Szczerze się bawiłem czytając „Tytus gangsterem” czy (pierwszą połowę) „Ślubu Tytusa” (to z piekłem) ale fakt, faktem komiksy te zatraciły sporo na klimacie. Znów – nie chcę na siłę bronić Papcia, ale po części winię zmieniające się czasy. Łatwiej mu było odnaleźć się tym co żył teraz, więc ciężej na siłę wymyślać dowcipy o czym co jest teraz aktualne.
Ostatecznie z ciekawości zakupiłem wczoraj najnowszą księgę (Trzydziestą pierwszą) Ostatnia jaką czytałem jakieś sześć lat temu „Tytus Piernikarzem” pamiętam po prostu jako słabą, nie licząc może dwóch-trzech lepszych żartów od których się uśmiechnąłem.
- A idobrze! – myślę sobie – Odpocząłem tyle lat od tej serii, będę miał świeżą perspektywę...
Zresztą jedną rzeczą przez którą byłem ciekaw rzuceniem prędzej czy później na nowe „Tytusy” (ciekawe , że nikt nigdy nie mówi nowe „Romki” czy nowe „A’tomki”) były dochodzące mnie słuch, że Tytus w najnowszych odsłonach zrobił się niesmacznie pro-prawicowy, że to o propagandówkę zahacza... Cóż, Papcio jak to autor ma prawo wyrażać w swoim dziele swoje poglądy, o ile nie robi tego natrętnie, atakując drugą stronę, a ponieważ sam po stronie prawicy w większości
spraw jestem nie powinno mi to popsuć lektury...
CÓŻ! Dobre wieści! Jakiejkolwiek propagandy nie odczułem... Niestety książeczka sama w sobie uboga! Dawniej historie Papcia wydawały się naprawdę rozbudowane, bogate i tętniące pomysłami. Mógł mieć jakiś główny temat przewodni ale zawsze znalazł tonę miejsca na wciśnięcie jakichś pomniejszych przygód które ubarwiłyby by całość. Tu wszystko trzyma się jednej naprawdę prostej fabuły – Tytus poszedł na mecz, ma po nim ataki nerwicy, chłopcy poddają go różnym terapią związanym z różnymi zwierzątkami (owca, foka, koń, miś koala). Tytuł zresztą to jeden wielki „fals adwersajting” bo o wątku kibicowania więcej gadają niż się pojawia. Jest tak naprawdę tylko na pierwszych kilku stronach i jako-tako w końcówce. Naturalnie „Tytus na terapii” być może nie brzmiałby tak ciekawie, ale to trochę jak nazwanie „Tytus na dzikim zachodzie”, „Tytus w kinie”. No i hej! Czy już nie było aby księgi, gdzie Tytus pospędzał sobie czas kibicując na stadionie, a co za tym idzie wdając się w bójki?
Humor niby obecny i żarty same w sobie są przysłowiowo „Ołkej”, po prostu jakoś tu tego mało. Rozbawił mnie między innymi dosyć dziwny żart t z którego wynika, że profesor T.Alent spędza cały czas obserwując na monitorze co robią chłopcy... A no właśnie! Chwilami jest to bardziej dziwne niż zabawne, jak chociażby scena z miotującym misiem Koala. Widać też, że Papcio stara się też wykorzystywać księgi by powrzucać jak największą ilość biograficznych elementów (By przetrwały dl potomności...”) jak tu różne wtrącenia o swojej babci. Sympatyczne choć wiadomo, my czytamy te księgi dla Tytusa, Romka i A’tomka... i tu mój inny zarzut – No właśnie prawie w ogóle nie ma ich tu jako trio! Niby Tytus był zawsze gwiazdą serii, jednak Romek i A’tomek też mieli swoje barwne osobowości, zawsze byli równie aktywni (w każdym razie próbowali nadążyć) i jednak było czuć, że opowieść nakręca nie sam Tytus, a dynamika między całą trójką kompanów. Tu Romek i A’tomek wydają się po prostu dodatkiem w postaci obserwatorów. Niby nie jest tak źle jak w animowanym Tytusie Leszka Gałysza gdzie równie dobrze mogłoby ich nie być (Romek przynajmniej rzuca jeszcze jakieś typowo Romkowe komentarze) ale naprawdę chwilami niewiele brakuje. Nie ma tu tak naprawdę przygód, po prostu seria drobnych epizodzików z życia chcącego wyleczyć się z depresji (a może nerwicy, w sumie się pogubiłem o co chodziło) człowiekokształtnego.
Także rzucił mi się inny powód dla których Tytus niestety nigdy nie znajdzie zainteresowania za granicą, a i zestarzeje się szybko. Nie chodzi tu o to, że za bardzo Polskie (Asteriks jest ultra-francuski, a Simponowie ultra-Amerykańscy a jednak jak się sprzedają) Seria jest jednak zbyt bardzo „świadoma siebie” i ewentów z nią związana. W jednym momencie bohaterowie spotykają „Pana Andre” który zbudował „prawdziwy” wannolot i zaczynają nagle nawijać o obchodach 50’sięciolecia serii które miały miejsce w Opolu. Niby ładnie, że Papcio chciał to wydarzenie upamiętnić ale jednak „łamanie czwartej ściany”(jak to się teraz mawia) czyli bohaterowie którzy są świadomi, że żyją w kmiksie to jedno, ale wrzucanie takich nawiązań do niedawnych wydarzeń związanych z serią tylko po to by „było, że były” to coś co samo w sobie nie bawi, a najwyżej służy za ciekawostkę po latach,. Z drugiej strony serię czytają w tej chwili tylko prawdziwi Tytusocholicy więc im to nie będzie robiło różnicy.
Tak czy siak , „Tytus kibicem” prezentuje się poprostu słabo. Jednocześnie nie śmiałbym powiedzieć, że książeczka wydaje się "odwalona". Nie miałem jakichś momentów zażenowania, czy skrzywienia nosa „Tytus na którym się chowałem nigdy by tak nie powiedział!!!”, ale po prostu za mało tu się dzieję. Jakby 1/3 czy nawet 1/4 porządnej "Tytuosowej" książeczki... Prawdę mówiąc czułem się bardziej jakbym czytał jakąś krótką historyjkę o Tytusie (jak te zamieszczone w księdze 80’lecia) niż kolejną, porządną księgę. W sumie z takim podejściem całość wypada nawet sympatycznie, choć bez rewelacji...
Z drugiej strony... Ja pierwsze księgi Tytusa kocham bo choć dotyczą innego pokolenia niż moje wywoływały przyjemne nostalgiczne uczucie i klimat czegoś z "dawnych czasów". Może za dwie-trzy dekady ktoś przeczyta "ostatnie" Tytusy z taką samą sympatią?
Pozdrawiam
~Pan Miluś
czwartek, 5 stycznia 2012
niedziela, 1 stycznia 2012
RECENZJA : HALKA (Reżyseria Natalia Korczakowska)
Widziałem w teatrze Polskim już całe mrowie dziwnych „uwspółcześniej” znanych i lubianych utworów. Był Makbet o XX wiecznym żołnierzu, któremu zamiast czarownic dzieci przepowiadają przyszłość z kart Pokemon (Uh... ), a Szekspirowskie dialogi ubarwione zostały serią wulgaryzmów i dowcipów toaletowych (UH!!!!) . Były „Śluby Panieńskie” co przez pierwszą połowę rozgrywają się jak należy, po czym w drugiej nagle przenoszą się w surrealny, współczesny świat i mamy kilka ładnych scen erotycznych (Bo wiecie, wycieczki szkolne w ogóle do teatru nie chodzą więc nie będzie przeszkadzać, że na plakacie sztuki nie ma wzmianki o tym, że to ździebko „szokująca” wersja) WRESZCIE - widziałem balet „Romeo i Julia” co się nagle przemienia w adaptację „Heroes of Might and Magic IV” (Ok, zły przykład...)
By nie było nic nie mam do uwspółcześnień i awangardowego traktowania klasycznych sztuk jeśli są zrobione z głową, gdy oglądając faktycznie widzę, że mieli pomysł i wizję który był punktem wyjściowym, a nie „Pan reżyser uznał nagle, że wrzuci w treść kilka awangardowych pomysłów by było, że wielki z niego artysta”. Naturalnie nie wiem co po głowie komu chodzi, ale Halka” Natalii Korczakowskiej wydała mi się niestety przykładem tego drugiego.
Pierwsza połowa był jeszcze znośna. W porządku – mamy dziwną i ogromną „kafelkowatą” scenografię, kilka elementów które dezorientują jaka w końcu ma być to epoka, a wszyscy zamiast zwracać uwagę na treść komentują pieski spacerujące sobie gdzieś w tle. Nic co wadzi. Druga połowa? Nawet nie wiem gdzie zacząć! Nie ma folkloru i górali, mamy rolkarzy, rampę skejtowską i jego mości w kostiumach niedźwiedzi.... Co? Co? Co? Dalej jeszcze dziwnie, bo na niebie unoszą się jakieś rycerskie zbroje (???), z nieba stępuje coś co wygląda jak fragmenty rozwalonego młyna i anioł (???), a by było do reszty dziwnie między wszystkim spaceruje sobie... MITOLOGICZNY SATYR! Tak, nie przesłyszeliście się! Satyr! Początkowo myślałem, że to jakiś baca w skórzanych spodniach, ale nie to Satyr! Z kozimi rogami, kopytami i bródką...
Nawet nie chce mi się próbować tego zrozumieć... BO NIE POWINIENEM! „TO HALKA”! Wszystko powinno być proste, jasne i klarowne, podziwia się folklor i tańce ludowe i je przyjemnie... Jak się przepycha pretensjonalną symboliką nad którą trzeba niewiadomo ile dumać co poeta miał na myśli to robi się tylko mętlik. Ba! W teatrze widziałem całą masę dzieciaków – Bo są święta to babcia zabrała wnusię by popodziwiała coś „swojskiego” ... i się rozczaruje bo dzieciaki się gubią oglądając normalną operę w języku ojczystym, co dopiero oglądając taką pseudo-nowatorską papkę... Kurcze! Ja się drapałem w głowę bo się w tym gubiłem...
By było jeszcze gorzej siedział za mną pewien (czyżby podstawiony?) jegomość który ilekroć skończył się jakiś utwór darł się głośno „BRAWO!” motywując do oklasków trwającą w pauzie pogubienia widownię. .. Uhhh!!!!! Co za czasy!
Pozdrawiam
~Pan Miluś
By nie było nic nie mam do uwspółcześnień i awangardowego traktowania klasycznych sztuk jeśli są zrobione z głową, gdy oglądając faktycznie widzę, że mieli pomysł i wizję który był punktem wyjściowym, a nie „Pan reżyser uznał nagle, że wrzuci w treść kilka awangardowych pomysłów by było, że wielki z niego artysta”. Naturalnie nie wiem co po głowie komu chodzi, ale Halka” Natalii Korczakowskiej wydała mi się niestety przykładem tego drugiego.
Pierwsza połowa był jeszcze znośna. W porządku – mamy dziwną i ogromną „kafelkowatą” scenografię, kilka elementów które dezorientują jaka w końcu ma być to epoka, a wszyscy zamiast zwracać uwagę na treść komentują pieski spacerujące sobie gdzieś w tle. Nic co wadzi. Druga połowa? Nawet nie wiem gdzie zacząć! Nie ma folkloru i górali, mamy rolkarzy, rampę skejtowską i jego mości w kostiumach niedźwiedzi.... Co? Co? Co? Dalej jeszcze dziwnie, bo na niebie unoszą się jakieś rycerskie zbroje (???), z nieba stępuje coś co wygląda jak fragmenty rozwalonego młyna i anioł (???), a by było do reszty dziwnie między wszystkim spaceruje sobie... MITOLOGICZNY SATYR! Tak, nie przesłyszeliście się! Satyr! Początkowo myślałem, że to jakiś baca w skórzanych spodniach, ale nie to Satyr! Z kozimi rogami, kopytami i bródką...
Nawet nie chce mi się próbować tego zrozumieć... BO NIE POWINIENEM! „TO HALKA”! Wszystko powinno być proste, jasne i klarowne, podziwia się folklor i tańce ludowe i je przyjemnie... Jak się przepycha pretensjonalną symboliką nad którą trzeba niewiadomo ile dumać co poeta miał na myśli to robi się tylko mętlik. Ba! W teatrze widziałem całą masę dzieciaków – Bo są święta to babcia zabrała wnusię by popodziwiała coś „swojskiego” ... i się rozczaruje bo dzieciaki się gubią oglądając normalną operę w języku ojczystym, co dopiero oglądając taką pseudo-nowatorską papkę... Kurcze! Ja się drapałem w głowę bo się w tym gubiłem...
By było jeszcze gorzej siedział za mną pewien (czyżby podstawiony?) jegomość który ilekroć skończył się jakiś utwór darł się głośno „BRAWO!” motywując do oklasków trwającą w pauzie pogubienia widownię. .. Uhhh!!!!! Co za czasy!
Pozdrawiam
~Pan Miluś
Subskrybuj:
Posty (Atom)