Nie jestem może jakimś największym fanów Muppetów na świecie ale sympatię mam do nich, że hej! Jako dzieciak oglądałem "Muppeciątka" ("...są z każdym za Pan brat...), "Muppet Treasure Island" była jedną z pierwszych gier jakie miałem na kompie (jej scenariusz kompletnie innaczej poprowadzony od filmu i wiele gagów lepsze) i bardzo lubię filmy "Great Muppet Caper" i "Muppet Christmas Carol". Naturalnie także lubię show, podobnie jak późniejszy remake "Muppets Tonight"...
Od filmu niestety odstraszył mnie - co tu wiele- mówić marny i nieśmieszny zwiastun... czy dobrze zrobił? A skąd! Film całkiem udany, poprostu to nic "niewiadomo jak powalającego" jak to zachwala część fanostwa. Ot, barwna, sympatyczna historyjka, trochę zabwnych gagów, ładne piosenki (swoją drogą kocham "We build this city"), Amy Adams (coraz bardziej lubię tę aktorkę), a dla fanów miłe nostalgiczne uczucie. Film ku mojemu zaskoczeniu ma także bardzo dorosłe przesłanie.
Niestety są dwa zasadnicze minusy :
- Troszkę nie równy pod względem... Mhhh... Jak to ująć? Powie tak : Albo idą na full poważnie z opowieścią ("Muppet Christmas Caroll"), dzięki czemu skutecznie grają na emocjach albo robią od początku do końca pastisz ("Great Muppet caper") tu był taki misz-masz miejscami, przez co pewne wątki które powinny grać na emocjach tracą na sile i wydają się niedopracowane...
- Za mało samych Muppetów.!!!! Przez pierwsze 20 minut prawie ich nie ma tylko nowe postacie (z których tylko jedna jest kukiełkom, reszta to ludzi. Później co prawda powraca cała paczka i choć widać, że twórcy się starali by każdy z gromadki miał swoje 5 minut, niestety nie ukrywam, że odniosłem niedosyt co do części postaci (Gonzo, ta dwójka komentujących wszystko cynicznych dziadków) W sumie rola wielu postaci została ogranczona do jednego czy dwóch gagów poprostu się tego nie czuje bo cały czas widać je w tłumie. Nie jest może tu tak tragicznie jak w filmie "Muppety na Manhattanie" gdzie przez 3/4 filmu podziwiamy tylko Kermita i Piggy ale jednak nie da się ukryć, że tylko oni, Zwierzak i Fuzzy dostali przyzwoitą dawkę czasu... Ten sam problem mam z niektórymi nowymi odsłonami "Loony Tunes" - jak słyszę te nazwę to oczekuję, że będą wszystkie moje ulubione postacie, a nie tylko Bugs, Duffy, a reszta pojawiająca się tylko na moment... Przynajmniej "nowsze" Muppety jak szczur Ritzo czy Pepe Krewetka pojawiają się tylko na moment (nie to bym ch nie lubił, poprostu wolę podziwiać starą brygadę)
Ale ogółem film oceniam pozytywnie. Takie 4 w skali szkolnej. Pewnie trzeci czy czwarty najlepszy film w serii...
Pozdrawiam
~Pan Miluś
wtorek, 13 marca 2012
piątek, 2 marca 2012
Recenzja : ARTYSTA (2011) Michael Hazanavicius
„Artystę” chciałem zobaczyć od dawna jednak czynnikami które naprawdę mnie zmotywowały były :
1) Fakt, że dostał Oskara
2) Krytyczne reakcje pewnych osób twierdzących, że film przereklamowany, w tym Pani Holland której zdaniem ten film to „idiotyczna wydmuszka”, „hambug”, „laurka” i diabli wiedzą co jeszcze
Na seans się dziś udałem i... Niestety nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Oskar zasłużony („O Północy w Paryżu” mnie też oczarował ale przyrównywać te dwa filmy to jak jabłka i pomarańcze), a wypowiedzi Pani Holland kierowane są tylko i wyłącznie profesjonalną zazdrością bo sama by chciała umieć takie „wydmuszki” robić (a nawet jakby film jak opisuje, to patrząc na jej pewne popisy w postaci „Janosika : Prawdziwej Historii”, aż prosi o przytoczenie cytatu „Przygadał kocioł garnkowi!”)
Film jest zwyczajnie czarujący! Podobnie jak „O Północy...” jest lekki, subtelny i zabawny, dzięki czemu trafia do każdego, przesłanie jest uniwersalne i towarzyszy mu prostota i „czystość” dzięki czemu jest wyzbyty z jakiekolwiek pompatyczności czy pretensjonalności.
Oczywiście fabuła "Artysty" na pozór nie jest niczym przełomowym. Fakt! Praktycznie ta sama historia o upadku kina niemego na rzecz dźwięku opowiedziana była w „Deszczowej Piosence” czy „Chaplinie” na dobrą sprawę, a i Mel Brooks zdążył się popisać już filmem parafrazującym technikę kina niemego. Czy to źle odświeżać stary temat? A gdzie tam! Na tej samej zasadzie można np. przyczepić się do wszystkich filmów o II Wojnie Światowej, że opowiadają tę samą historię tylko nieco inaczej, a "Artysta" o wiele bardziej i inne filmy porusza nie tyle samą historię przejścia ze świata niemego do świata dźwięku, co tragedię która spotkała wielu akotrów w tym okresie zwyczajnie nie potrafiących odnaleść się w nowym świecie mówionego kina.
Michael Hazanavicius wykonał genialną robotę rekontrując atmosferę klasyk kina niemego nie tylko pod względami wizualnymi, ale też od strony scenariuszowej. To nie była parodia jak u wspomnianego Pana Brooksa, a po prostu film niemy z wieloma subtelnymi smaczkami i zabawą formą. Reżyser nie bombarduje nas zresztą wyłącznie gagami z cyklu „Ha-ha! To ironiczne bo to film niemy, a dziś mamy dźwięk”. Jest ich w sam raz i gdy są, są od razu trafione, przemyślane, a chwilami bardzo kreatywne i zaskakujące. Gdy na ekranie pojawił się mężczyzna do złudzenia przypominający W.C. Fieldsa na moment przyszło mi do głowy, że film zacznie sypać występami gościnnymi znanych z epoki (Chaplin, Keaton) Tymczasem autor postawił wyłącznie na stworzony przez siebie świat.
To bohaterowie kreują opowieść i musze przyznać, że nie mógł dobrać lepszych aktorów! Jean Dujardin jest rewelacyjny jako główny bohater Goerge Valentin (wypij wymaluj nowy Gene Kelly) tryskając charyzmą na prawo i lewo, choć chwilami prześcigany jest w swoim komizmie i mimice przez urokliwą Berenice Bejo. Zawsze zabawny John Goodman także pojawia się ze sporą ilością dobrych momentów jako producent. Grzechem byłoby też nie wspomnieć o postaci przewijającego się w filmie psiaka. Kolejnym w pełni zasłużonym bohaterem jest muzyka! Naturalnie poza śmiechem film oferuje te porcję refleksji i wzruszeń, co jednak ważne kończąc opowieść bardzo optymistycznym akcentem, który pozostawia same pozytywne odczucia.
Naprawdę jeśli mogę się do czegoś przyczepić to „ostatni gag w filmie” do którego budowała się opowieść mógłby być lepszy. Był Ok., ale naprawdę mogli to mocniej zaakcentować... z drugiej strony film kończy się Fred Astairiańskim numerem tanecznym także i nawet bez tego byłem w niebo wzięty.
"Artysta" jak najbardziej zasługje na zebrane laury. Ma magiczną, unikatową atmosferę, wiele kreatywnych pomysłów, sporo humoru, refleksji i przedewszystkim nie możliwe do niepolubienia postacie, wykreowanych dzięki znakomitej grze akotrskiej (Przerysowanej? Owszem, ale zarazem trafiającej idealnie) Nie ma co nudzić dalej do kin iść warto puki jeszcze u nas leci, a jak się nie uda czymprędzej zapoznać się jak tylko ukarze się na DVD.
Swoją drogą podobało mi się ,że pomimo braku dialogów publiczność w kinie tkwiła w milczeniu nie rzucając najmniejszego komentarza poza śmichami i odgłosami wzruszenia. W sumie dało mi to do myślenia – chętnie zobaczyłbym w kinie więcej filmów w starym stylu! Nieme, czarnobiałe i kręcone tak jak dawniej i nie tylko hołdy, a zwyczajnie nowe opowieści. Marzenie absurdalne? Pożyjemy, zobaczymy...
Pozdrawiam
~Pan Miluś
Subskrybuj:
Posty (Atom)