piątek, 25 marca 2011

Młyn i Krzyż (Lech Majewski, 2011)

Jest coś czego nienawidzę o filmach tego typu -  „Powszechnie uznanych za ponad czasowe arcydzieło w środowiskach artystycznych”.  Ciężko mi o nich mówić.  Nie można nic skrytykować  by nie zabrzmieć jak jakiś tłuk do którego trafia tylko Hollywoodzka papka w najgorszym wydaniu, a i też jak się zachwala i nazywa film genialnym, to czuję się z kolei jak jakiś pretensjonalny Pan Elita artystyczna, co wszystkie rozumy pozjadał i czuje się ponad resztą głupiutkich ludzików... Z jednej strony człowiek nie wie czy zachwala dzieło bo tak robią wszyscy na około, a i jak coś ma ochotę to wytknąć, to nie czy nie robi tego, bo ma podświadomą chęć popisania się i bycia tym który zawołał CESARZ JEST NAGII!

                Z tymi i innymi mieszanymi odczuciami spróbuję przedstawić moją najszczerszą opinię filmu Lecha Majewskiego „Młyn i Krzyż”. Wizualnie – To film piękny.  Chwilami naprawdę nie wiadomo na czym warto zawiesić oko, a jest z czego wybierać.  Majewski wspaniale rekontruje świat Bruegla nadając wszystkiemu przestrzeni.  Muzyka dodaje wszystkiemu wręcz sennej atmosfery... Tak. To bardzo piękny sen... Tak sen.  Człowiek odpływa. Nie jest to film któremu nie można zarzucić – O! Nie sypie intrygami, zwrotami akcji czy barwnymi postaciami – nie o to w nim chodzi.  Ten film próbuje być jak obraz, który odsłania się nam detal po detalu – tak więc pierwsze pół godzinny spędzamy kolejno widząc każdego z chłopów zajmującego się swoim życiem codziennym. Bez dialogu, bez konkretnych wątków, bez osobowości – ten wypieka chleb, tu się dzieci bawią, tu drwale drwa robią – wszystko proste jak obrazki. Film zresztą jest jak cala galeria pięknych arcydzieł... Ale niestety. Choć kinu bliżej do obrazu niż do teatru, poza serią pięknych obrazków musi być historia.

Fabuła zawarta w filmie to bardzo prosta anegdota. Rzekłbym nawet, że to co autor prezentuje przez półtorej godzinny dałoby się spokojnie pokazać w 20 minutach. Jak sam obraz  opowiada o drodze Krzyżowej Jezusa , z wszystko uwieczniającym Brueglem obecnym na miejscu.... tylko niestety, pomimo dobrych intencji reżysera rozsypka Biblijnych wątków chwilami wychodzi prawie prześmiewczo. Jest w tym jakiś banał. Kicz. O tu Judasz się wiesza, o Tu Maria opłakuje syna, tu Piłat – wszystko ślicznie tylko ma się poczucie porozrzucanej symboliki do której sami musimy dopowiedzieć sobie opowieść. Tak – to działa na obrazie. Na filmie? Już średnio.
„Młyn i Krzyż” jest filmem wybitnym. Niestety jest filmem kierowanym to wąskiego grona miłośników sztuki – Czy to źle? Nie, choć też nie jest to coś czego mogę policzyć na plus – No bo czy dobry film nie powinien być takim co trafi do każdego, a nie tylko do zamkniętego grona wzajemnej adoracji? Choć urzekło mnie jego piękno nie ukrywam – były momenty, gdy wszystko robiło się nieco nużące. Człowiek przestawał myśleć o tym co widzi na ekranie... Jednocześnie nie mogę powiedzieć by był to film za długi. Jest w sam raz – nawet skończył się szybciej niż mi się to wydawało – po prostu melancholijna atmosfera chwilami czyniła swoją funkcję lepiej niż powinna. Nie chcę by jednak wyglądało, że ten film krytykuję bo tak nie jest. Po prostu daję znać – nie oczekujcie fajerwerków, ani też refleksji. To film przeznaczony dla ludzi którzy godzinami lubią spacerować po muzeach wtopieni w te same obrazy.
Ale jak to z obrazami – czy człowiek coś straci bo akurat nie zobaczy w swoim życiu akurat jednego, konkretnego? Nie. Nie sądzę.

Pozdrawiam
Pan Miluś

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz