niedziela, 2 października 2011
O PÓŁNOCY W PARYŻU (Midnight in Paris)
W swoim najnowszym dziele „O Północy w Paryżu” Woody Allen zabiera nas w magiczną podróż po wyidealizowanym, barwnym i tętniącym swą świetnością Paryżu... Nie, nie! Nie mówię o całym aspekcie podróżowania w czasie do lat 20’stych gdzie nie możesz zrobić dwóch kroków by Hemingway, Salvador Dali albo Scott Fitzgerald postawili ci piwo, tylko o ukazanym w filmie współczesnym Paryżu
– Bez chaotycznych tłoków,
– Bez cuchnących, brudnych slumsów na każdym zakręcie,
– Bez wiecznie zakorkowanych ulic;
– Bez hałasu,
– Bez zaniedbanych stacji metra (że o jazgocie który wydaje nie wspomnę),
– Bez naciągaczy, żebraków i kieszonkowców,
– Bez skandalicznych cen,
– I bez najczęstszego widoku – narzekających, potwornie rozczarowanych tym miastem turystów...
Słowem – nie ma tego co czyni współczesny Paryż, współczesny Paryżem.
Nie – Pan Allen wysila się jak może by ukryć wszystkie minusy współczesnego miasta, skupiając się tylko na tym jakie jest piękne... i faktycznie! Jeśli odrzucić na moment brud, smród i warcholstwo, to miasto prezentuje się po prostu cudnie. Bajecznie! Niestety zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony, komu marzy się podróż do Paryża z kompletnie innej epoki. Gil, Hollywoodzki scenarzysta, marzący o karierze pisarza zalicza się do takich osób. Jak chce los (bądź być może tylko fantazje bohatera?) marzenie Gila zostaje spełnione i zostaje przeniesiony w lata 20’ste, gdzie wszyscy jego wielcy idole i znane osobistości tylko czekają na niego z wyciągniętymi rękami..
Podoba mi się prostota filmu Allena. Nie bawi się w wehikuły, magię czy w ogóle jakieś próby uzasadnienia tego co ma miejsca... Po prostu –bohater przenosi się w czasie. Co tu dodawać? Sama opowieść to dosyć prosta (jak nie przewidywalna) anegdota, ale ogląda się ją z taką przyjemnością, że nawet nie myśli się w tych kategoriach.
Łatwo, jak nie banalnie zrobić film z przesłaniem „Oh, jak paskudny jest czas w którym żyje... Buuuu... O! Przeniosłem się w czasie w przeszłość. Tu też jest beznadziejnie, wracam do siebie”. Allen choć sięga po podobny morał, dochodzi do niego w kompletnie odwrotny sposób. To nie tak, że każda epoka jest zła... Każda jest wspaniała.
Film jako komedia nie jest specjalnie mocny, ale wypada sympatycznie. Nie ma tu gagów przez które cała widownia ryknie śmiechem, głównie subtelnie żarciki i aluzje do znanych osobistości... Choć były może i ze dwie co choć zabawne swoim założeniu wypadły raczej blado. W jednej scenie Gil próbuje streścić Bunuelowi fabułę (jeszcze nie powstałych przez kolejne cztery dekady) „Aniołów Zagłady”, jednak treść filmu kompletnie do niego nie trafia... Pomysł sam w sobie śmieszny, jednak wykonanie mogło być o niebo efektowniejsze. Wszelakie qui-pro-quo w filmie także co najwyżej przyprawiają widza o uśmiech...
To jednak nie film który próbuje powalić widza na kolana fajerwerkami humoru, a po prostu zostawić mu refleksje i przyjemne uczucie. I tu spełnia się wyśmienicie! Pewnie gdyby nie to, że już byłem i zobaczyłem po wizycie w kinie miałbym ochotę wybrać się do Paryża...
Więcej takich filmów Panie Allen!
~Pozdrawiam
Pan Miluś
P.S.
Na projekcji w kinie miałem przyjemność siedzieć między...
- Jedną Panią z córką (ok.15 lat) której co chwila szeptała ilekroć pojawiła się jakaś znana osobistość próbując wytłumaczyć jej kto to taki, a ta agreswnie reagowała za każdym razem "MAMO! WIEM KTO TO!"
- Dwiema niezbyt roztargniętymi nastolatami, które z koleji nie jarzyły większości postaci, dopiero jak pojawił Salvador Dali zareagowały "O JA CIĘ! WIEM KTO TO!"
To tyle... ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz