A zatem byłem na „Nędznikach” („Les Miserables”)
Sporo USAńskich recenzji ze źródeł które zwykle mają dla mnie jako takie
znaczenie (Spill.com/Doug Walker) wynikało, że film ma swoją dawkę ostro
obniżających go problemów i...
Nie, nie ma! Jest po prostu piękny i genialny! Patrząc wstecz na tamte recenzje szczerze powiedziawszy to co im wadziło było mi albo obojętne albo uważam za plus. Mój największy problem z współczesnymi musicalami (Mulin Rouge, patrzę na ciebie) to, to, że są – pozwolę sobie wynaleźć nowe słowo – przemontażowane. Chcecie zobaczyć prawdziwy musical? Obejrzyjcie sobie coś z Fredem Asteriem czy Genem Kelly. Tam numery muzyczne miały sens bo nie cieli bezsensownie co pięć sekund i wysysali całą przyjemność z choreografii czy piosenki. Ten sam problem mam z scenami walk w współczesnym kinie. Wiecie czemu sceny walk z Errolem Flynnem z „Robin Hooda” biją je na głowę? Bo jak się tłucze na miecze to widzimy całość w jednym ujęciu! Mamy poczucie, że był naprawdę był tam człowiek, wykonał wszystkie akrobacje, zero „stuntmenów”, zero sztuczność. Z musicalami jest to samo i mam gdzieś że ktoś powie, że to bardziej teatr niż kino bo to po prostu dokumentacja wykonanego numeru.
Tu jest nareszcie jak trzeba! (przez większość czasu w każdym razie) Ktoś śpiewa w intymnym momencie? Ujęcie trwa czasem i kilka minut, kamera nie odrywa się ani razu. Dzięki temu zatem choć Anne Hathaway jest na ekranie może z 15 minut ale wszystkie jej cierpienie jest szczerze bolesne, tak samo nawrócenie przez które przechodzi Hugh Jackman...
Tak ponad to nie mam nic do dodania co jeszcze nie było powiedziane. Wzruszające, spektakularne, a Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen są arcyśmiechowi (tak, ich sceny są jak z „Sweeney Tooda” w najpozytywniejszym sensie). Z „La Miserables” (jeszcze gdy go w wersji teatralnej oglądałem) miałem problem z nieco wymuszonym romansem który wyskakuje z nikąd i tu nie jest ani trochę lepiej i z piosenką „Little people” która jest świetna i chwytliwa... po prostu sam nie wiem. Czy tylko ja uważam, że brzmi jak coś z jakiegoś musical dla dzieci, a co za tym idzie nie pasuje do reszty?
No nic... Polecam! Więcej takich filmów! Idźcie póki w kinie bo będziecie żałować!!!!!
Ah! Wczoraj byłem także na dokumencie „Siła kobiet” („Women are heroes") o którym powiem tylko tyle, że jest wart uwagi i szalenie przepiękny od strony operatorskiej, choć treściowo... sam nie wiem. To ciekawy obraz ale w sumie to samo co mają tu do powiedzenia mogliby zawrzeć w 20 minutach, a nie półtorej godziny jak uczynili. Też nie mogę powiedzieć by całość na tym jakoś mocno ucierpiała bo oglądało się przyjemnie...
A co mi tam? Polecam ale nie tak mocno jak powyższe...
~Pozdrawiam
Maciej
Nie, nie ma! Jest po prostu piękny i genialny! Patrząc wstecz na tamte recenzje szczerze powiedziawszy to co im wadziło było mi albo obojętne albo uważam za plus. Mój największy problem z współczesnymi musicalami (Mulin Rouge, patrzę na ciebie) to, to, że są – pozwolę sobie wynaleźć nowe słowo – przemontażowane. Chcecie zobaczyć prawdziwy musical? Obejrzyjcie sobie coś z Fredem Asteriem czy Genem Kelly. Tam numery muzyczne miały sens bo nie cieli bezsensownie co pięć sekund i wysysali całą przyjemność z choreografii czy piosenki. Ten sam problem mam z scenami walk w współczesnym kinie. Wiecie czemu sceny walk z Errolem Flynnem z „Robin Hooda” biją je na głowę? Bo jak się tłucze na miecze to widzimy całość w jednym ujęciu! Mamy poczucie, że był naprawdę był tam człowiek, wykonał wszystkie akrobacje, zero „stuntmenów”, zero sztuczność. Z musicalami jest to samo i mam gdzieś że ktoś powie, że to bardziej teatr niż kino bo to po prostu dokumentacja wykonanego numeru.
Tu jest nareszcie jak trzeba! (przez większość czasu w każdym razie) Ktoś śpiewa w intymnym momencie? Ujęcie trwa czasem i kilka minut, kamera nie odrywa się ani razu. Dzięki temu zatem choć Anne Hathaway jest na ekranie może z 15 minut ale wszystkie jej cierpienie jest szczerze bolesne, tak samo nawrócenie przez które przechodzi Hugh Jackman...
Tak ponad to nie mam nic do dodania co jeszcze nie było powiedziane. Wzruszające, spektakularne, a Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen są arcyśmiechowi (tak, ich sceny są jak z „Sweeney Tooda” w najpozytywniejszym sensie). Z „La Miserables” (jeszcze gdy go w wersji teatralnej oglądałem) miałem problem z nieco wymuszonym romansem który wyskakuje z nikąd i tu nie jest ani trochę lepiej i z piosenką „Little people” która jest świetna i chwytliwa... po prostu sam nie wiem. Czy tylko ja uważam, że brzmi jak coś z jakiegoś musical dla dzieci, a co za tym idzie nie pasuje do reszty?
No nic... Polecam! Więcej takich filmów! Idźcie póki w kinie bo będziecie żałować!!!!!
Ah! Wczoraj byłem także na dokumencie „Siła kobiet” („Women are heroes") o którym powiem tylko tyle, że jest wart uwagi i szalenie przepiękny od strony operatorskiej, choć treściowo... sam nie wiem. To ciekawy obraz ale w sumie to samo co mają tu do powiedzenia mogliby zawrzeć w 20 minutach, a nie półtorej godziny jak uczynili. Też nie mogę powiedzieć by całość na tym jakoś mocno ucierpiała bo oglądało się przyjemnie...
A co mi tam? Polecam ale nie tak mocno jak powyższe...
~Pozdrawiam
Maciej
Ten film to majstersztyk. Dla mnie arcydzieło, widziałem już 8 razy w całości i dziesiątki razy ulubione sceny.
OdpowiedzUsuń